Pierwszy raz w Bieszczadach byłam mając 17 lat, kiedy nauczyciel od historii zabrał nas na pieszy rajd z plecakami. Wtedy było to miejsce tak dzikie, magnetyczne i wciągające do zupełnie innego świata, że na zawsze wryło się w moją świadomość jako jeden z najcudowniejszych zakątków świata. Klimat był dość surowy – często w schroniskach nie było ciepłej wody lub nawet prądu, więc pod lodowatym prysznicem po całym dniu chodzenia toczyło się ostrą walkę. Ludzi było wtedy mało, a jak już byli, to pasjonaci gór, wędrowcy, uciekinierzy od cywilizowanego świata, szukający tam samotności i sensu życia. Po tygodniu krążenia z kilkunastokilogramowym plecakiem po szlakach, błotach, kamieniach, przeprawianiu się przez strumienie i rzeki, wejście na asfaltową drogę było jak powrót z raju do szarej rzeczywistości. Na tym krańcu świata i odludziu można było poczuć najprostsze życie, połączenie z naturą. Można było po prostu być i zapomnieć o wszystkim. To była miłość od pierwszego wejrzenia i na całe życie, ale przez te prawie 20 lat bardzo wiele się zmieniło.

Dziś w Bieszczadach jest inaczej, zupełnie inaczej… Ogromne, zapchane parkingi pod wejściami na szlaki, na których parkingowi usiłują upchać jak najwięcej aut. Niedzielni turyści w klapkach w ilości zatrważającej, tłumy ludzi na szczytach i na szlakach, tysiące kolorowych pamiątek, hoteli, agroturystyk. Nie ma też już niestety symbolu Bieszczad, czyli legendarnej Chatki Puchatka (nie spełniała współczesnych standardów, ale niedługo ma powstać podobno nowa – wersja 2.0). Czasy się zmieniły, ale duch Bieszczad na szczęście przebija się czasem gdzieś spod tego zgiełku…


Zatrzymaliśmy się w Bieszczadzkiej Legendzie, na polu namiotowym położonym nad rzeką w Wetlinie. Klimat jak z festiwalu reggae, w którym poczuliśmy się bardzo dobrze ;). Standard nie jest wysoki, ale to dla nas nie jest najważniejsze. Jedzenie przepyszne i rozmaite, klimat niezapomniany – to miejsce, do którego chce się wracać. Nie jest cicho. Raczej na polu poza szumem wody w rzece rozchodzą się śpiewy i gitara aż do późnych godzin nocnych. Nie jest to więc miejsce dla każdego i warto to wiedzieć, żeby się nie rozczarować!


Z racji tego, że nie jesteśmy fanami tłumów, których mamy wystarczającą ilość na co dzień w stolicy, postanowiliśmy wyszukać szlaki trochę mniej uczęszczane… i prawie się udało ;). Zaczęliśmy od wejścia na Halicz, czyli szczyt położony we wschodniej części polskich Bieszczad. Uwaga: zbliżając się do granicy koniecznie trzeba wyłączyć internet w telefonie, bo ukraińska sieć potrafi skasować gigantyczne kwoty za megabajty! Wyruszyliśmy z miejscowości Wołosate, w której to kończy się droga i dalej nie ma już nic ;). Zostawiliśmy samochód na jednym z gigantycznych parkingów dla fanów zdobywania najwyższego szczytu Bieszczad, czyli Tarnicy (która według mnie jest średnia – jest dużo ciekawszych szczytów w Bieszczadach).
Chcieliśmy zrobić pętlę, więc zaczęliśmy od płaskiego odcinka, który zaczyna szlak czerwony z Wołosatego na Halicz. Ten pierwszy odcinek ma 8 kilometrów, biegnie przez las i jest generalnie bardzo nudny. Trzeba ten fragment po prostu przejść – najlepiej w dobrym towarzystwie, żeby pogadać o życiu, wtedy droga się nie dłuży ;).







Dopiero po tych pierwszych 8 kilometrach zaczynają wyłaniać się widoki. Od tego miejsca jest już bardzo ładnie, szlak biegnie granią wśród zielonych traw (latem zielonych, zimą białych, a jesienią żółtych ;)) i krzaków z jagodami i malinami. Widok na Tarnicę, Połoniny oraz ukraińską część Bieszczad jest przepiękny.






Podejście na Halicz nie jest strome, a widoki rekompensują nawet te pierwsze nudne kilometry. Po zejściu z Halicza skierowaliśmy się w stronę podejścia na Tarnicę, jest to bardzo malownicza część trasy prowadząca widokową granią – takie szlaki to czysta przyjemność. Do tego zaczęło bardzo mocno wiać i falujące na wietrze bieszczadzkie trawy dodawały tym widokom jeszcze więcej uroku.


















Skręciliśmy na szlak niebieski i ze względu na tłumy, postanowiliśmy minąć Tarnicę bokiem i po prostu zejść do Wołosatego. Zejście raczej nudne i niezbyt wygodne – przynajmniej dla moich stawów kolanowych – zatłoczone i dość strome schody jak na centralnym w Warszawie ;).

Co ciekawe, w tym całym tłumie turystów, tuż przy szlaku, spotkaliśmy sarnę. W ogóle się nie bała, stała kilka metrów od szlaku i spokojnie skubała listki. Nie wiem jak to możliwe, ale jest uwiecznione na zdjęciu. Może te tłumy to dla niej codzienność…?

I tak oto zamknęliśmy pętlę w Wołosatym. Cały szlak jest długi – ponad 20 km, więc trzeba być na to gotowym, bo w nogach go czuć. Zdecydowanie warty przejścia!
Kolejnego dnia pogoda była średnia, chmury deszczowe wisiały nam nad głowami. Postanowiliśmy więc objechać trzy ciekawe punkty w okolicy: 1. Wiszący most na Sanie w okolicach Dwerniczka, 2. Wodospad Szepit na potoku Hylaty, 3. Torfowiska Tarnawa.
1. Most był bardzo klimatyczny, ale to tylko most i nic więcej, ja lubię wodę i mosty, więc mi się podobało, ale raczej dla większości to żadna rewelacja.





2. Wodospad ładny, ale nie zostanie moim ulubionym :).



3. Torfowiska są totalnie na końcu świata i ogląda się je chodząc po drewnianych kładkach. Miłe miejsce na krótki spacer dla miłośników tego, co w trawie piszczy. Po drodze zahaczyliśmy też o zagrodę pokazową żubrów :).





Trzeciego dnia postawiliśmy na Rawki – podejście od Przełęczy Wyżniańskiej. Jako, że o pętle w Bieszczadach trudno (naprawdę nie da się tam wyznaczyć sensownych tras, które zaczynają i kończą się w tym samym miejscu), złapaliśmy busa, których jeździ w sezonie mnóstwo.
Gdy dojechaliśmy parking był już praktycznie pełny, a korek do wjazdu na niego długaśny… Wdrapaliśmy się przyjemnym szlakiem na obie Rawki, posiedzieliśmy trochę na zboczu na wielkim kamieniu i ruszyliśmy tam, gdzie chodzą nieliczni, czyli okrężnym szlakiem prowadzącym w dół do Wetliny. Szło się genialnie, bo szlak prowadził bardzo łagodnie w dół. Pusto, piękne widoki na Połoniny (i na rozebraną Chatkę Puchatka :(). Jakie było nasze zdziwienie, kiedy na dole okazało się, że szlak kończy się dokładnie przy Bieszczadzkiej Legendzie. Wyszliśmy z lasu prosto na pyszny obiad na naszym polu namiotowym :). Piękny dzień – bardzo polecam tę trasę.



Ostatniego dnia, w drodze powrotnej do Warszawy, podjechaliśmy nad jeziorka Duszatyńskie. Mają one niezwykły, turkusowy kolor i są położone w pięknej dolince wśród drzew. Trasa prowadzi wzdłuż strumienia i trzeba go kilkukrotnie przekraczać kładkami lub po kamieniach. Jest więc ciekawie :). Mieliśmy wizję leniwego odpoczynku nad jeziorkiem i wylegiwania się w słońcu, niestety w połowie drogi zaczęło mocno padać. Na szczęście jeziorka nawet w deszczu mają sporo uroku. Warto je odwiedzić. Tym bardziej, że sam dojazd do parkingu jest już malowniczy i od razu postanowiliśmy, że wrócimy tam kiedyś rowerami :).

Podsumowując, Bieszczady w lipcu i sierpniu oraz w weekendy raczej bym odradzała, aczkolwiek da się oczywiście znaleźć mniej popularne i równie piękne trasy. Jeśli jesteś w stanie pogodzić się z tym, że nie zdobędziesz kultowych szczytów, to jest dużo miejsc, gdzie nie zaleje Cię fala turystów i doświadczysz trochę bieszczadzkiej magii :). Bezpieczniej pojechać na wiosnę, a najlepiej jesienią (wtedy kolory są przepiękne).
Lucy
POLECANE NOCLEGI I JEDZENIE:
Bieszczadzka Legenda w Wetlinie – https://bieszczadzka-legenda.pl/ pole namiotowe i pokoje nad rzeką – raczej gwarno, zapomnij o ciszy nocnej – klimat świetny! Genialne jedzenie (było tak dobre, że nie jedliśmy w innych miejscach, więc innego nie polecimy)