W lipcu 2018 wybraliśmy się na Bornholm – duńską wyspę na Bałtyku znaną z przyjazności rowerzystom. Początkowo miało jechać nas sześcioro, jednak ostatecznie pojechała piątka. Wyprawa startowała z Kołobrzegu (skąd pływają promy na Bornholm: https://bornholm.modos.pl/kolobrzeg-nexo-rezerwacja-biletow.html)
Problemu z dojazdem do Kołobrzegu nie ma: są pociągi pospieszne i dobre drogi. Jechaliśmy w trzech grupach i spotkaliśmy się wieczorem w dzień poprzedzający poranny rejs. Niektórzy dotarli dopiero o pierwszej w nocy z powodu obrony na studiach. Nocleg mieliśmy świetny, możemy polecić: Pensjonat na Kolumba.

Budziki zadzwoniły już o 5:30, ponieważ w porcie trzeba było stawić się wcześniej. Już na starcie spotkała nas niemiła niespodzianka, która sprawiła, że chłodna atmosfera poranka od razu zrobiła się gorąca. Po przejechaniu około 100 metrów jeden bagażnik odczepił się od ramy uderzając o asfalt. Okazało się, że pękły dwie śruby. Pojawiła się lekka panika, co dalej zrobić. Na szczęście, po licznych problemach z bagażnikami, wozimy ze sobą na każdą wyprawę mały składany warsztat rowerowy: trytytki, obejmy i srebrna taśma. W niecały kwadrans bagażnik został prowizorycznie naprawiony, ale była to bardzo dobra prowizorka, bo wytrzymała do końca wyjazdu :). Kwadrans przed wypłynięciem dotarliśmy do portu. Prom okazał się być niezbyt dużym katamaranem. Wsiedliśmy jako jedni z ostatnich i punktualnie o 7:00 opuściliśmy Kołobrzeg z ogromnymi uśmiechami na twarzach. Usiedliśmy w promowym barze przy oknie i zamówiliśmy śniadanie.

Tego dnia świeciło słońce i wiał dość mocny wiatr. Fala była wysoka i co chwile zalewała okno, przy którym siedzieliśmy. Horyzont chował się i pojawiał, gdy prom kołysał się na falach. Im dalej od brzegu tym fale stawały się większe. Gdy tak beztrosko kołysaliśmy się niczym w hamaku, jedząc wspólnie śniadanie, obsługa zaczęła chodzić po sali i na stolikach rozkładać woreczki foliowe. Widząc to zaczęliśmy oczywiście żartować sobie, że to na wypadek choroby morskiej, nie podejrzewając, co za chwilę zacznie dziać się na pokładzie. W tym miejscu warto podkreślić, że żadne z nas nie miało wcześniej doświadczeń z pływania po pełnym morzu. Nie mieliśmy więc wyobrażenia, że te duże fale, które miotają małym promem, powodują pewne konsekwencje w samopoczuciu osób znajdujących się na jego pokładzie. Po niedługiej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pasażerowie jeden po drugim zaczęli robić się bladzi i wychodzić na zewnątrz na rufę statku. Wychodzić to może niezbyt odpowiednie słowo, ponieważ było to raczej zataczanie się. Poruszanie się po promie nie należało bowiem do najłatwiejszych rzeczy, szczególnie gdy ktoś nie czuje się dobrze. Trzeba było trzymać się czegoś, żeby w ogóle być w stanie gdziekolwiek dojść. Ludzie przetaczali się więc od ściany do ściany, od barierki do barierki tęskniąc za poziomym stabilnym podłożem. Z boku wyglądało to jak statek pełen totalnie pijanych ludzi. Później było jeszcze gorzej i trzeba przyznać, że nigdy nie widzieliśmy tylu wymiotujących naraz osób w jednym miejscu. Widoki, odgłosy i zapachy były delikatnie mówiąc intensywne. Woreczki okazały się niezbędne. Początkowo zabawna sytuacja nagle zamieniła się w totalny hardcore. Niektórzy ludzie zaczęli naprawdę cierpieć. Niezastąpiona okazała się załoga statku. To jak opiekowali się pasażerami było godne podziwu. Roznosili woreczki i chusteczki, sprzątali i dbali o tych, którzy czuli się najgorzej. Doradzali, żeby przebywać na świeżym powietrzu i patrzeć na horyzont lub ułożyć się na ziemi i zasnąć. Jak się okazało, każdy ma różną odporność na takie doznania. W naszej ocenie z różnym nasileniem dotknęła ona około połowy pasażerów. Choroby morskiej w pełnej wersji doświadczyło dwoje z nas, pozostali przetrwali tę 4,5-godzinną podróż stosunkowo spokojnie. Uczucie to można porównać do potężnego zatrucia alkoholem, kręci się w głowie, a żołądek wywraca się na drugą stronę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ma się świadomość, że ten stan potrwa jeszcze kilka godzin i odlicza się każdą minutę wypatrując brzegu. A robiąc to oczywiście czas dłuży się niczym kilometry na końcówce maratonu… Podróż bardzo nas wyczerpała i chcieliśmy zmienić plany, ponieważ w tym stanie nie było szans na przejechanie 50 km rowerem. Jakie jednak było nasze zdziwienie, kiedy wyspa osłoniła nas od fal, promem przestało bujać i znów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy natychmiast poczuli się lepiej. Dolegliwości zniknęły bez śladu, jakby nic się nie wydarzyło.
Wychodząc na brzeg mieliśmy jednak w głowach myśl, że trzeba będzie przetrwać jakoś jeszcze 4 godziny tej męki jak będziemy wracać. Zaczęliśmy nawet szukać, czy da się wrócić samolotem, co chyba jest najlepszym dowodem, że było to trudne doświadczenie.
Trzeba było jednak zapomnieć o porannej przygodzie, wypić trochę elektrolitów, zjeść fasolkę przygotowaną na przenośnej kuchence i ruszyć na rowerowe zwiedzanie wyspy. Z portu w Nexø wyruszyliśmy na północ, jadąc asfaltowymi, rzadko uczęszczanymi śródpolnymi drogami do Aarsdale i dalej do Svaneke. Trasa prowadziła cały czas wybrzeżem, więc widoki były piękne. Niepowtarzalny urok mają też małe domki, częściowo w zabudowie szeregowej, pomalowane na różne kolory. Czuliśmy się trochę jak na bajkowej prowincji. Dodatkowo co kawałek można było zobaczyć drewniane lub murowane wiatraki.
Jedyne, co nam przeszkadzało, to zachodni wiatr, ciągle wiejący nam w twarz, co w połączeniu z pagórkami i intensywnym porankiem, dało nam trochę w kość. Widoki sprawiały jednak, że jechało się bardzo przyjemnie.
Jeśli chodzi o to z czego Bornholm słynie, czyli ścieżki rowerowe, to często są one wytyczone wzdłuż drogi i oddzielone od niej linią ciągłą lub pasem zieleni. Nie jest to problemem, ponieważ ruch samochodowy jest tu niewielki.
Uderzający jest też panujący wszędzie spokój. Na Bornholmie nie spotkasz spacerującego po plaży turysty z głośnikiem JBL na ramieniu rozkręconym na cały regulator, nie ma głośnych knajp, salonów gier, dmuchanych zamków, gabinetów figur woskowych, parków linowych, bazarów sprzedających miliony pamiątek, czy innych atrakcji, z którymi kojarzą nam się nasze nadmorskie kurorty. Wszystko jest tu wyważone i raczej skłania do refleksji i relaksu, a nie wakacyjnego szaleństwa ;). W ogóle ludzi (i rowerzystów) jest bardzo mało i wyspa sprawia czasem wrażenie opuszczonej. Sklepy na wyspie są zamykane bardzo wcześnie, a ceny, jak to na Bornholmie, wysokie – jadąc tam trzeba być gotowym na dość spore wydatki.
Wieczorem, tuż przed dotarciem do noclegu, zgubiliśmy drogę. Gdy siedzieliśmy z nosami w mapach i telefonach próbując się odnaleźć, zauważyła to pewna starsza Dunka, która nam coś doradzała, ale niestety nie mieliśmy pojęcia, co mówi. Ruszyliśmy po prostu w kierunku, który nam wskazywała i trafiliśmy do naszego hotelu (https://www.danhostelsandvig.dk/ – polecamy!). Na recepcji nie było nikogo, ale leżał zostawiony dla nas napisany po angielsku list oraz klucze do pokoju.
List powitalny w hostelu w Sanvig.
List był dowodem po pierwsze na to, że work-life balance na wyspie jest bardzo respektowany – stąd też wcześnie zamykane sklepy i recepcja hostelu. Po drugie stopień zaufania do innych jest tu niesamowity. Duńczycy nie używają na przykład zamknięć do rowerów i gdy my nasze rowery zapinaliśmy na 5 kłódek patrzyli na nas dziwnie. Przy drogach można też spotkać kramiki, w których mieszkańcy wystawiają swoje produkty: warzywa, owoce, konfitury, książki, biżuterię itp. Czasem są przy nich ceny, a czasem informacja, żeby zapłacić wedle własnego uznania. Obok stoi skrzyneczka, do której wkłada się pieniądze. Jest to więc samoobsługowe stoisko. W Polsce skrzyneczka i wszystkie produkty zniknęłyby pewnie w ciągu krótkiej chwili ;). Duńczycy mają zupełnie inną mentalność, która dla nas jest nie do pomyślenia…
Pierwszy dzień zakończyliśmy z ok. 45 kilometrami w nogach i poszliśmy wcześnie spać. Rano w recepcji zastaliśmy autorkę wczorajszego listu, bardzo sympatyczną Panią. Zapytaliśmy jej czy nie ma jakiegoś sposobu na chorobę morską, bo obawiamy się powrotu promem do Polski. Dała nam tabletki (takie jak na chorobę lokomocyjną), ale powiedziała, że nie za wiele pomogą. Po chwili jednak przyszedł jej mąż i powiedział, że dziś na morzu będzie spokojnie, więc nie mamy się czego obawiać. Zebraliśmy się szybko i dzień zaczęliśmy od zwiedzania zamku Hammershus.
To piękne ruiny położone malowniczo na stromej skarpie nad brzegiem morza. Atrakcja głównie dla fanów architektury średniowiecznej. Obok na polanie pasły się owce i biegały zające. Ciekawostką jest, że przy dobrej pogodzie można wypatrzeć stamtąd brzeg Szwecji.
Kilka kilometrów za zamkiem zjechaliśmy z głównej drogi na leśne ścieżki. Poprzedniego dnia niewiele się nacieszyliśmy lasem, bo jechaliśmy głównie wybrzeżem. Drugiego dnia lasów i pól było zdecydowanie więcej, ponieważ jechaliśmy przez centralną część wyspy. Po drodze było kilka parkingów i miejsc wypoczynkowych, gdzie można było się zatrzymać i odpocząć.
W Olsker mieliśmy przerwę w sklepie prowadzonym przez sympatyczną kobietę podobną do Pippi Långstrump. Na koniec czekał nas długi, asfaltowy zjazd do Nexø, w którym poleniliśmy się jeszcze ponad godzinkę czekając na prom.

Choć mieliśmy wypłynąć o 17:30 i dotarliśmy na miejsce 20 minut wcześniej, zaliczając tego dnia łącznie ok. 50 kilometrów, okazało się, że czekano już tylko na nas. Załoga bardzo ucieszyła się na nasz widok, szybko załadowała nasze rowery i wypłynęliśmy wcześniej, bo wszyscy z biletami byli już na miejscu. Morze tym razem rzeczywiście było spokojne, a podróż bardzo przyjemna.
Szczególnie, że mieliśmy piękny widok na zachodzące słońce. Czasem prom łapał zasięg TV i można było oglądać finał MŚ w piłce nożnej (Chorwacja-Francja). Do Kołobrzegu dotarliśmy przed 22:00.
Kolejnego dnia mieliśmy w planach objechać jeszcze kawałek polskiego wybrzeża. Korzystając z przewodnika Pascala po polskim wybrzeżu (“Rowerem wzdłuż wybrzeża Bałtyku” – dobra, bogata pozycja, z opisami tras po polskim wybrzeżu i Bornholmie), postanowiliśmy pojechać przez Sianożęty do Gąsek, a wrócić przez Dobrzycę, by zrobić pętlę. Początek, po wyjeździe z Kołobrzegu był dość prosty – ok. 10km pięknej i przyjemnej ścieżki rowerowej wzdłuż wybrzeża, z widokiem na morze po lewej.
Ścieżka rowerowa wzdłuż wybrzeża Bałtyku z Kołobrzegu na wschód.
Momentami ścieżka wiła się wśród zarośli czy terenów podmokłych, więc mieliśmy trochę cienia. Za zatłoczonymi Sianożętami, gdzie doskonale można poczuć nasz swojski nadmorski parawanowy klimat, wjechaliśmy w lasy. Ze ścieżki zrobił się szlak, więc musieliśmy pilnować oznaczeń. Na szczęście były lepsze niż na Bornholmie. W Gąskach zrobiliśmy dłuższą przerwę i weszliśmy na latarnię morską.
Następnie mało uczęszczanymi drogami asfaltowymi dojechaliśmy do Dobrzycy i skręciliśmy na zachód w kierunku Strachomina. Tam mieliśmy odbić na północ, by polnymi ścieżkami dojechać do Ustronia Morskiego i Sianożęt, niestety budowa drogi S11 uniemożliwiła nam przejazd i musieliśmy się cofnąć. Skorzystaliśmy z okazji i zatrzymaliśmy się przy fermie wiatrowej, by zrobić unikatowe ujęcie dronem.
Wróciwszy na asfalt, przez Kukinię, niestety dość uczęszczaną drogą, dotarliśmy do Sianożęt i ruszyliśmy w kierunku Kołobrzegu, trasą znaną nam z rana. Jeszcze parę kilometrów przed miastem postanowiliśmy się wykąpać, ponieważ morze o zachodzie słońca wyglądało bardzo malowniczo, a plaże były puste. Do miasta dotarliśmy już po zmroku, a na jednym ze skrzyżowań byliśmy świadkami stłuczki. Tuż przed noclegiem minął nam 76 kilometr wycieczki.
Podsumowując:
- Bornholm to dobry pomysł na rowerową wycieczkę. Trzeba być gotowym na wysokie ceny i bardzo spokojne tempo życia mieszkańców, objawiające się niskim nasileniem ruchu ulicznego oraz krótkim czasem otwarcia sklepów. Sieć ścieżek i szlaków rowerowych jest bogata, niestety z oznakowaniem nie zawsze jest dobrze, można się zgubić. Wyspa jest duża i na całość na pewno trzeba poświęcić więcej niż dwa dni. Płasko wbrew pozorom nie jest, a i wiatr potrafi dokuczyć. Na plus prócz sieci ścieżek należy zaliczyć ciekawą zabudowę, (nieliczne) zabytki, pięknie prezentujące się pejzaże i miejsca wypoczynku (rzadkie, ale fajne). Dla niektórych wyzwaniem może być podróż na wyspę i powrót (choroba morska).
- Polskie wybrzeże bez szaleństw. Jak to latem, pełne turystów, także na rowerach. Sam szlak wzdłuż morza bezpieczny i przyjemny.


































