Tegoroczny wyjazd wakacyjny przez długi czas był niepewny – z jednej strony koronawirus, z drugiej mnogość pomysłów i nasze niezdecydowanie. Ostatecznie udało się wybrać cel: Kotlina Kłodzka. Głównym plusem tego miejsca były w naszych oczach SingleTrack’i Glacensis, na których miały zostać sprawdzone nasze nowe rowery. No, może poza moim, bo nie dość, że już niemal pełnoletni, to jeszcze tuż przed wyjazdem poważnie się zepsuł i udało się go naprawić na ostatnią chwilę. Miało to jednak swoje dobre strony – sprawdziliśmy oferty wypożyczalni rowerowych w Kotlinie i uznaliśmy je za korzystne, zarówno cenowo, jak i logistycznie, bo rowery można odbierać i oddawać w różnych miejscach.
29 lipca w dwóch grupach (samochodem i pociągiem, bo akurat kolejowo Kotlina jest nieźle skomunikowana) dotarliśmy na miejsce, tj. do miejscowości Stary Waliszów, nieopodal Bystrzycy Kłodzkiej. Pierwsze słowa po przywitaniu brzmiały “widzieliście te góry?”. Nie mamy doświadczenia w górskich wyjazdach obawialiśmy się, że może niekoniecznie rozsądnie wybraliśmy trasy na ten rok. Przez całe popołudnie obecne były wśród nas głównie trzy postawy: ogromny entuzjazm Lucyny, niemogącej doczekać się czekającego nas nazajutrz podjazdu pod Przełęcz Spaloną – 1000 metrów w górę, niepokój Tomka, który zastanawiał się, czy po tym jednym podjeździe zostanie w nas choć trochę sił na kolejne dni, i moja trochę pozbawiona emocji gotowość na wszystko, co przyniesie los.

Najpierw jednak musieliśmy się porządnie zaopatrzyć na najbliższe dni oraz zwiedzić Bystrzycę, która okazała się zaskakująco niejednolita architektonicznie. Zabytki sąsiadujące z szopą i ruinami budynków, wielkie szyldy reklamowe na kilkusetletnich budynkach. Te kontrasty nadają temu miastu niepowtarzalnego i nieoczywistego uroku.


Kolejny dzień rozpoczęliśmy od leniwego dojazdu do Bystrzycy, dopiero za nią zaczęła się wspinaczka. Co prawda jechaliśmy bez sakw, bo nocleg mieliśmy jeden na kilka dni, ale mimo to łatwo nie było. Jak to w górach, zakręty przechodziły płynnie jeden w drugi, więc nie byliśmy w stanie na bieżąco oceniać, ile nam zostało do końca. Krótkie odcinki jazdy oddzielały kilkuminutowe postoje dla złapania oddechu i podziwiania kolarzy, którzy mijali nas, jak gdyby nie było tam żadnej górki… Duże plusy tego podjazdu to zdecydowanie mały ruch samochodowy i świetna jakość asfaltu.


W końcu dotarliśmy na przełęcz, ale… z tego zmęczenia z początku nawet nie zorientowaliśmy się, że jesteśmy już na górze. Zatrzymaliśmy się pod wiatą, sięgnęliśmy po mapę i dopiero wtedy zauważyliśmy, że schronisko mamy jakieś sto metrów za plecami. Przełęcz zdobyta! Spotkaliśmy dolnośląskiego kolarza, który właśnie przejechał SingleTrack Jagodna, już drugi raz i był zachwycony. Sami więc ruszyliśmy się z nim zmierzyć.
Znaliśmy te trasy z YouTube, z opisów w Internecie, z opowieści rzeczonego kolarza – ale nic nie oddaje tego, jak to naprawdę wygląda. A skoro nic tego nie oddaje, to nie będziemy tu się szczegółowo rozpisywać. Krótko: ktoś miał świetny pomysł i jeszcze lepiej go zrealizował. Wąskie, ale utwardzane ścieżki przez las, szykany i serpentyny, kamienne mostki rodem z pieszych szlaków – to wszystko tam znajdziecie w dużych ilościach. Fakt, że każdy SingleTrack jest jednokierunkowy, pozwala po prostu cieszyć się trasą i nie martwić, czy ktoś nie wyskoczy nam zza drzewa. Są oczywiście nierówności terenu, niepewne piaszczyste odcinki i luźne, trawiaste pobocze – o czym się boleśnie przekonała Lucyna. Na szczęście na ten wyjazd wzięliśmy kaski i tu się jeden wspaniale sprawdził. Najlepszym rowerem na single jest oczywiście MTB, gravelem również da się przejechać trasy o niższej skali trudności.







Dotarliśmy w końcu na sam szczyt, czyli Jagodną, 977 m n.p.m.
„Ja z moim brakiem formy w tym sezonie na tym podjeździe umierałam kilka razy. Było ciężko, ale dotarcie na szczyt rowerem daje niesamowitą satysfakcję. Moim zdaniem właśnie takie małe sukcesy są nam potrzebne w życiu. Dotarcie do celu po całym tym ogromnym wysiłku to jeden wielki wystrzał endorfin :). Już wtedy było dobrze, a będąc na szczycie nie wiedziałam jeszcze jaką frajdą jest zjazd na dół ;)” Lucy
Weszliśmy na wieżę widokową, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i wypoczęci ruszyliśmy na dół do Schroniska. Trasa w połączeniu z szybkością zjazdową i widokami na kotlinę daje wrażenia, których koniecznie trzeba doświadczyć.


W schronisku zjedliśmy obiad i ruszyliśmy drogą ku Mostowicom – długi, ładny i bezpieczny zjazd. W miejscowości skręciliśmy na południe i dotarliśmy do płaskiej trasy wzdłuż rzeki Dzika Orlica, stanowiącej granicę państwową. Po drodze natknęliśmy się niespodziewanie na zalew Rudawa, a jako że żaden większy akwen wodny nie może pozostać przez Lucynę zostawiony w spokoju, zrobiliśmy przerwę na kąpiel. Zbliżając się do podjazdu pod Przełęcz nad Porębą moje przednie koło samo z siebie się poluzowało, na szczęście w porę się zorientowałem, bo mogło się to skończyć nieciekawie. Podjazd niby krótki i z niewielkim przewyższeniem, ale jednak wymęczył nas porządnie. W górę bardziej niż siła nóg ciągnęła nas myśl o czekającym nas długim zjeździe, ale niestety spotkało nas rozczarowanie. Nawierzchnia była fatalna. Taki genialny zjazd, a trzeba było jechać z zaciśniętym hamulcem, by się za bardzo nie rozpędzić. Ogromne dziury w asfalcie stwarzały spore zagrożenie. Na szczęście po kilku kilometrach, kiedy już ręce bolały nas od hamowania, asfalt zrobił się znośny, a po chwili gładki. W końcu mogliśmy swobodnie popędzić w dół do Długopola-Zdrój.







Stamtąd pojechaliśmy dość intensywnie użytkowaną przez samochody drogą, wzdłuż Nysy Kłodzkiej, do Bystrzycy. Objechaliśmy centrum, znów dziwiąc się miszmaszowi budowlanemu i wróciliśmy do noclegu, z ponad 60 kilometrami i tysiącem metrów przewyższeń w nogach.





Góry okazały się atrakcyjne, ale bardzo wymagające. Postanowiliśmy kolejny dzień zrobić trochę lżejszy i zdecydowaliśmy się na piesze wejście na najwyższy szczyt okolicy – Śnieżnik. Rano wyruszyliśmy do Międzygórza, gdzie zostawiliśmy samochód na parkingu. Wśród tłumu turystów różnych narodowości ruszyliśmy czerwonym szlakiem, najpierw kierując się do schroniska na Śnieżniku. W schronisku chcieliśmy coś zjeść, ale kolejki były bardzo długie, więc ruszyliśmy dalej, nie wiedząc dokładnie, co ma znaczyć znak o remoncie szlaku i zakazie wejścia. Po około 40 minutach dotarliśmy na szczyt, gdzie wyjaśniło się, że szlak rozryty jest z powodu budowy nowej wieży widokowej (ten ciężki sprzęt jakoś musi dotrzeć na górę). Obeszliśmy ten nietypowy płaski szczyt we wszystkich możliwych kierunkach i poszukaliśmy na horyzoncie różnych pasm górskich, które według mapy powinny być widoczne. Wróciliśmy okrężną drogą, przez Przełęcz Śnieżnicką. Obrany szlak okazał się zdecydowanie uboższy w turystów, co pozwoliło nam na zrobienie nowych ujęć z drona. Tuż przed Międzygórzem spotkaliśmy kilku rowerzystów, bo okazało się, że niedaleko nas jest kolejny SingleTrack. W głowach już od wczoraj mieliśmy pomysły, które z około 20 z nich chcemy jeszcze przejechać.










Wróciliśmy do auta po przejściu prawie 20 kilometrów. Międzygórze to piękne miasteczko, ale dwa punkty są na pewno obowiązkowe do odwiedzenia: wodospad Wilczki i restauracja w Domu nad Wodospadem. Wodospad otoczony jest gęstą siatką szlaków pieszych na dość małej przestrzeni, więc da się je obejść dość szybko oglądając wodospad z każdej strony. Co do restauracji – zjedliśmy tam chyba najlepszy obiad w historii naszych rowerowych wypraw. Zdecydowanie polecamy.
Na następny dzień mieliśmy ambitne plany. Marzyła nam się kopalnia uranu za Sienną. Profil trasy wymagający, więc wstaliśmy rano i pełni determinacji wyruszyliśmy. Po przejechaniu jakiś 5 kilometrów… zaczął padać deszcz. Schowaliśmy się na skraju lasu pod drzewami. Gdy się rozjaśniło, ruszyliśmy dalej, ale w Idzikowie złapała nas już potężna ulewa. Na szczęście mogliśmy się schronić na przystanku autobusowym, gdzie utknęliśmy na ponad godzinę. Zabijaliśmy nudę karmiąc ślimaki ciastkami z Biedronki ;). Deszcz nie przestawał padać, zrobiło się zimno i marzyliśmy już tylko o powrocie do domu. Gdy w końcu deszcz zelżał, zziębnięci wsiedliśmy na rowery i z trudem staraliśmy się rozgrzać. Cały czas lekko padało, na trasie zrobiło się ślisko, do tego często mijały nas samochody, więc trzeba było podwójnie uważać. Jazda w takich warunkach nie była w najmniejszym stopniu przyjemna i ekspresowo dotarliśmy do obwodnicy Bystrzycy, na której, oczywiście, samochodów było jeszcze więcej. Kiedy dotarliśmy do noclegu okazało się, że mamy super gospodarzy – chcieli po nas przyjechać i uratować od tej ulewy (niestety się do nas nie dodzwonili – urok gór). Nasz nocleg – Siedlisko Waliszówka – okazał się być strzałem w dziesiątkę, mimo że na pierwszy rzut oka trochę się przeraziliśmy, bo z zewnątrz przypomina stodołę ;), to w środku jest bardzo przytulnie. Właściciele są bardzo pomocni, kupili ten dom niedawno i cały czas go remontują, ciężko pracując by stworzyć przyjazne miejsce dla gości. Bardzo miło spędziliśmy tam czas i serdecznie polecamy.
Wieczór spędziliśmy na rozgrzewaniu się, odpoczywaniu po nieudanych 30 kilometrach i planowaniu trasy na kolejny dzień. W międzyczasie podjechaliśmy też na późny obiad – oczywiście do Międzygórza.



Kolejnego dnia musieliśmy dotrzeć do Radkowa, gdzie mieliśmy kolejny nocleg. Jako że mieliśmy samochód i trzy rowery, a nas była trójka, ktoś musiał spakować rower i pojechać autem – padło na Lucynę. Z Tomkiem ruszyliśmy trasą wybraną przez jego świeżo zakupioną nawigację rowerową Komoot. Ja z przyzwyczajenia kontrolowałem trasę na tradycyjnej mapie i kilkukrotnie byłem podejrzliwy wobec pomysłów tego sprzętu. Mimo to udało nam się przez Gorzanów i Starą Łomnicę dotrzeć do Polanicy Zdrój, po drodze zaliczając odcinek z najgorszym asfaltem, jaki kiedykolwiek widział Tomek, oraz robiąc świetny zjazd do samej Polanicy. Pogoda nam sprzyjała, było słonecznie i ciepło, więc dość często robiliśmy przerwy zdjęciowe – widoki na trasie były naprawdę świetne. Mając za sobą świetny zjazd do Polanicy, mieliśmy też solidny podjazd, by ją opuścić. Z trudem, ale na szczęście udało się, i mogliśmy kontynuować jazdę drogą wojewódzką nr 388. Zasadniczo dróg krajowych nigdy nie wybieramy, a dróg wojewódzkich staramy się unikać, gdy ruch jest spory, więc i tym razem po paru kilometrach pagórków, konkretnie na wysokości Niwy, zjechaliśmy na jakąś podrzędną drożynę. Wśród bardzo rzadkich zabudowań, mijając stada krów, miejscowe rowerzystki i traktory, całkiem ładnymi asfaltami dotarliśmy do Raszkowa, stale zastanawiając się, co za wieżę widać na północnym horyzoncie. Tajemnica wyjaśniła się dopiero wieczorem. Za bazyliką w Wambierzycach, wjechaliśmy na znakomitą ścieżkę pieszo-rowerową prowadzącą do Radkowa. Na horyzoncie widzieliśmy burzowe chmury, gdzieniegdzie dało się też spostrzec odległy deszcz, trzeba było więc przyspieszyć. Z drugiej strony trasa była urocza, biegła wśród pól, w oddali majaczyły Góry Stołowe – nie dało się nie robić zdjęć… W efekcie tuż przed Radkowem złapał nas deszcz. Schronienie znaleźliśmy dopiero w centrum. Gdy minęło najgorsze, ruszyliśmy dalej, a okazało się, że nocleg mamy tuż przy czeskiej granicy, i to jeszcze na górce – na zakończenie mieliśmy więc mocny akcent. Łącznie zrobiliśmy tego dnia niemal 40 km.

Popołudnie spędziliśmy na szukaniu jadłodajni w Radkowie, co okazało się niełatwe, i zastanawianiu się, jak przetrwamy dwa dni w miejscu, gdzie nie ma zasięgu, a Wi-Fi brak…
Wieczorem wybraliśmy się na krótki rowerowo-biegowy wypad do sąsiadów po drugiej stronie granicy – zajrzeliśmy do Božanova, a wracając skoczyliśmy na taras widokowy na Górze Guzowatej. Oba miejsca zdecydowanie polecamy: czeskie miasteczko jest piękne i bardzo inne od tych po polskiej stronie, a widok z tarasu punktu widokowego na Góry Stołowe robi wrażenie.




Następny dzień zaczęliśmy od praktycznie powielenia wczorajszej trasy na odcinku Radków-Raszków, a stamtąd udaliśmy się do Suszyny, bo, jak się okazało, nurtująca nas wieża jest ogólnodostępną wieżą widokową. Niestety samo oznakowanie dojazdu do niej jest nie najlepsze i trochę musieliśmy jechać na wyczucie. Z góry mogliśmy podziwiać widok na praktycznie wszystkie szczyty okalające Kotlinę – wypatrzyliśmy m.in. Śnieżnik i Jagodną.






Z Suszyny ruszyliśmy na południe do Niwy, po drodze natrafiliśmy na trening rajdowy blokujący naszą trasę. Samochód rajdowy pędzący po tych wąskich drogach i ostro wchodzący w zakręty zrobił na nas wrażenie. Poczekaliśmy chwilę aż pan blokujący drogę w swojej krótkofalówce usłyszał „puszczaj rowerzystów!” i ruszyliśmy dalej.
Wreszcie dotarliśmy do drogi 388 (w miejscu, gdzie wczoraj z niej zjechaliśmy), którą musieliśmy przebyć około półtora kilometra, by w końcu odbić na zachód w kierunku Karłowa. Rozpoczął się długi podjazd, który niby był łagodniejszy od tego pod Spaloną, ale jednak gorsza nawierzchnia i kilometry ostatnich dni w nogach sprawiły, że był dla nas subiektywnie trudniejszy. Jeździliśmy zygzakiem, by zmniejszać nachylenie, robiliśmy przerwy i na górze po prostu padliśmy. A właściwie nie na górze, tylko przed Batorówkiem, skąd jeszcze mieliśmy około 100 metrów przewyższeń do Karłowa. W tymże Batorówku powinniśmy byli skręcić w niebieski/żółty szlak, zgodnie z sugestią nawigacji rowerowej, ale niestety przekonałem wszystkich, by jednak wybrać położony nieco dalej Kręgielny Szlak. Przeklinaliśmy mnie wszyscy… Nawierzchnia była fatalna, kamienista, pełna kawałków cegieł i kamieni, a trasa w większości szła pod górę, więc właściwie częściej rowery prowadziliśmy niż jechaliśmy. Na szczęście ten trudny odcinek był dość krótki, niebawem dotarliśmy do skrzyżowania, za którym zaczynał się piękny szlak – tyle że oddzielał nas od niego zakaz wjazdu ze względu na prace budowlane (sam szlak był w budowie). Po przydługawych rozważaniach, co zrobić, zaryzykowaliśmy i ruszyliśmy nową ścieżką. Okazało się to dobrym pomysłem – nie spotkaliśmy nikogo, za to sama nawierzchnia była wreszcie przyjemna. Po drodze, tuż przed Karłowem, zatrzymaliśmy się nawet nad uroczo położonym jeziorkiem.



W Karłowie było mnóstwo ludzi, więc znalezienie miejsca do zjedzenia obiadu było trudne, a gdy już się to udało, to okazało się, że trzeba będzie sporo poczekać. Postanowiłem wykorzystać ten czas na wyskoczenie do Pasterki i okrążenie Szczelińca. Szlak do Pasterki, choć wg mapy rowerowy, tylko gdzieniegdzie nadawał się do jazdy. Częściowo była to słabo widoczna ścieżka po polu, częściowo mniej lub bardziej wydeptany szlak pieszy, a częściowo szlak kamienisty. Ostatecznie dojazd tam zajął mi sporo więcej czasu niż planowałem. Wracałem do Karłowa asfaltową drogą, okrążając Szczeliniec od wschodniej strony.



Po smacznym (i w moim przypadku zimnym) obiedzie czekało nas ukoronowanie całego wyjazdu – zjazd Drogą Stu Zakrętów do Radkowa. Około dziewięciokilometrowy odcinek, z początku płaski i na nieidealnym asfalcie, a po chwili zmieniający się w ciągły, niekiedy kręty, fantastyczny zjazd ponad 300 metrów w dół, na dobrej nawierzchni. Pokonaliśmy całość w zaledwie kilkanaście minut, po drodze podziwiając ostańce, stoki i po prostu ekspresowo zmieniającą się ścianę lasu.
„Zjazd Drogą Stu Zakrętów rowerem jest nie do opisania. Zakręty po 180 stopni, piękne zbocza i skały, niesamowita prędkość, adrenalina, szybsze bicie serca i masa radochy! To po prostu czysta przyjemność.” Lucy
Samochody mijały nas z rzadka, więc nie musieliśmy się ich obawiać. Jedynym minusem, jeśli w ogóle można to tak rozpatrywać, był brak barierek w niektórych miejscach – trzeba być tam ostrożnym i koniecznie mieć sprawne hamulce, bo jest kilka ostrych zakrętów i nawrotów.
W Radkowie udaliśmy się nad zalew i odpoczęliśmy chwilę nadal podekscytowani zjazdem, a następnie, przejeżdżając ponownie przez czeski Božanov, wróciliśmy do naszego noclegu, mając za sobą ponad 50 km i około tysiąca metrów przewyższeń. Byliśmy jednocześnie zachwyceni trasą, zwłaszcza końcówką, i porządnie wymęczeni.
Na kolejny dzień w planie było piesze wejście na Szczeliniec i Błędne Skały, ale gdy wstaliśmy rano i ujrzeliśmy ścianę deszczu, a prognozy nie przewidywały poprawy, zmieniliśmy plany dość radykalnie: spakowaliśmy się i postanowiliśmy skrócić pobyt o ten jeden deszczowy dzień.


Podsumowując – wyjazd dał nam w kość, i nawierzchniowo, i profilowo, i pogodowo. Miał też oczywiście mnóstwo plusów: poznaliśmy SingleTrack’i Glacensis, sprawdziliśmy się na długich podjazdach, odwiedziliśmy kilka naprawdę świetnych miejsc i zjechaliśmy prześwietnym zjazdem jakim jest Droga Stu Zakrętów. Cały region jest bardzo różnorodny – po pierwsze jest dużo tras asfaltowych, czasem da się je ominąć bocznymi drogami czy ścieżkami leśnymi, no i na pewno warto wyskoczyć na przełajowe SingleTrack’i; po drugie można łatwo znaleźć poważne, męczące podjazdy (czy szalone zjazdy), ale można też obrać trasę w miarę płaską (jak na góry oczywiście); po trzecie, jak to w górach, region jest dość niejednolicie zamieszkany, więc planując trasę trzeba sprawdzić lokalizacje sklepów. Trudnością może być niepewna pogoda, ale to też ma związek z ukształtowaniem terenu – czasem burza potrafi przyjść niemal znienacka.
Ogólnie Kotlina Kłodzka to teren przyjazny rowerzystom i piękny, ale jednak wymagający. Trzeba mieć formę, by dać sobie tu radę i nie odpuścić po pierwszym dniu. Polecamy ją więc przede wszystkim tym, których nużą już płaskie, łatwe odcinki w centralnej czy północnej Polsce (nie dotyczy Suwalszczyzny ;)), i tym, którzy chcą sprawdzić się na nie morderczych, ale też nie banalnych podjazdach. Patrząc na bogactwo ścieżek, możliwych tras i dodatkowych atrakcji, oceniamy, że każdy da radę zaplanować tu ciekawy wyjazd niezależnie od typu roweru.
Góry są dla nas atrakcją nr 1. Jest też kilka zabytków godnych uwagi, czy to w Kłodzku, czy w okolicy. Oferta noclegowa, żywieniowa czy uzdrowiskowa jest ogromna. Plusem są też dogodne możliwości dojazdu pociągiem. Gorąco polecamy!
Marek
POLECANE NOCLEGI:
- Siedlisko Waliszówka (https://www.facebook.com/Siedlisko-Walisz%C3%B3wka-106597241373277/)
POLECANE JEDZENIE:
- Restauracja Dom nad wodospadem (https://www.miedzygorze.net/)