Orientacja na przygodę

Oriento Expresso 2022

Patrzę i oceniam kto jest dla mnie największym zagrożeniem. Czuję wyraźnie jak adrenalina rośnie, rozbudzając instynkt rywalizacji. Wiem, że każdy jest moim wrogiem i jest tutaj po to, by odebrać mi to, czego chcę… Życzę im w myślach wszystkiego najgorszego – rozstroju żołądka, ataku stada dzików, miejscowego urwania chmury, nierozmasowywalnego (uwielbiam język polski ;)) skurczu łydki, ukąszenia olbrzymiego szerszenia i czegokolwiek, co wykluczy ich z rywalizacji. Patrzę na nich i myślę: nie odbierzecie mi pierwszego miejsca, będę o nie walczyć co sił!

Tak właśnie wyobrażałam sobie zawody sportowe, mając we wspomnieniach tylko te z czasów podstawówki. Gdy na zawodach koszykarskich, jako pełne zapału nastolatki, grałyśmy przeciwko najmocniejszej drużynie w okolicy, miałyśmy ochotę zmiażdżyć nasze przeciwniczki. Pod moją żółtą koszulką z wielkim granatowym numerem siedem na plecach, kryła się dzika bestia, która budziła się na gwizdek sędziego. W gimnazjum moja ścieżka sportowa się skończyła (i dobrze, bo może kilka osób dzięki temu uniknęło rozszarpania przez zbąszyńską dziewczęcą drużynę koszykarską ;)). Właśnie dlatego, aż do teraz, trzymałam się od takich imprez z daleka. Ja ze sportową złością mam tyle wspólnego co krzesło z krzesłem elektrycznym – czyli nic. Nie chcę w życiu walczyć z innymi, ale rywalizować z samą sobą. Jednak moja ciekawska natura i dusza eksperymentatora zwyciężyły. Chciałam sprawdzić o co w tym wszystkim chodzi i pojechałam na rajd rowerowy, o orientalnej nazwie, Oriento Expresso. Rajd, który całkiem skutecznie minimalizuje rywalizację z innymi i pozwala skupić się na sobie. Czy to możliwe?

Wszystko zaczęło się przez Marka, który biega co drugi dzień, więc już dawno nadałam mu tytuł mistrza samodyscypliny. Na jego ścianie wisi prawie dwieście medali. To on mnie namówił do wzięcia udziału i miał szansę sukcesu w tych namowach tylko dlatego, że nie są to zwykłe zawody, w których pędzisz bez zastanowienia do mety, mijając i odliczając kolejne wyprzedzane osoby. Jest to wyścig, w którym podstawą jest myślenie, strategia i dobra orientacja w terenie.

Zdecydowałam, że wystartuję. W życiu jest jednak tak, że przed nowymi wyzwaniami pojawia się w nas coś dziwnego… strach, stres, niechęć, lenistwo i inne tego typu odczucia, które przekonują nas, że może lepiej obejrzeć kolejny serial na Netflixie w bezpiecznym fotelu pod miękkim kocykiem z kubkiem parującej herbaty. Jakby tego było mało, dzień przed rajdem poczułam nagłe osłabienie i zaczęło mnie rozkładać przeziębienie. Miałam kaszel i bolało mnie gardło. W głowie pojawiały się czarne nierealne wizje: strach, że zepsuję Markowi start, że się zgubię i padnę gdzieś w środku lasu i będą mnie ściągać karetką, że będzie zimno i mokro… Moja uwielbiająca panikować głowa odwodziła mnie od planu, ale postawiłam wszystko na jedną kartę. Albo ten wysiłek na świeżym powietrzu i zastrzyk adrenaliny mnie uzdrowi, albo rozłożę się całkiem. W najgorszym wypadku utknę w łóżku na tydzień i będę mogła obejrzeć całego Netflixa i wypić hektolitry gorącej herbaty 😉 – co wcale nie brzmi tak strasznie. Cokolwiek się stanie – jadę! Ubrałam się ciepło w dwie pary skarpet, rękawiczki, czapkę i kurtkę przeciwdeszczową… i byłam gotowa.

Wpakowaliśmy z Markiem oba rowery do auta i ruszyliśmy do Grodziska Wielkopolskiego, a dokładniej nieopodal, do miejscowości Lasówki, w której znajdowała się baza zawodów. A co jest w ogóle potrzebne na takie zawody?

  • rower 😉
  • kask, obowiązkowo
  • oświetlenie, bo nigdy nie wiadomo, o której się dotrze
  • kompas
  • jedzenie i picie
  • kurtka na deszcz
  • telefon, oczywiście obowiązuje zakaz korzystania z nawigacji i map, ale ze względów bezpieczeństwa telefon trzeba mieć przy sobie.
  • mapnik rowerowy. Większość uczestników ich używa. Ja wzięłam ze sobą po prostu koszulkę foliową na dokumenty i przypięłam ją do kierownicy na trytytki – wersja dla amatorów!
  • pakiet startowy od organizatorów, czyli numer startowy, karta startowa oraz mały gadżet – buff z logo Oriento Expresso.
  • Mapa od organizatorów, którą dostajemy tuż przed startem.

Numery startowe przyczepiliśmy w widocznym miejscu do rowerów (organizatorzy udostępniają agrafki i trytytki). Karty startowe umieściliśmy tak by były pod ręką, bo używa się ich bardzo często zaznaczając dotarcie do kolejnych punktów.

Na starcie wyścigu stawiło się kilkadziesiąt osób. Większość uczestników w grupach 2 lub 3-osobowych – znajomi, pary, tata z synem… Pozostali to kilku samotnych wilków. Rowery to praktycznie tylko mtb, bo trasa obejmowała głównie leśne ścieżki. Ja wzięłam gravela, który świetnie nadawał się na tę trasę. Niestety miałam założone opony typu slick, co zdecydowanie nie było dobrym pomysłem 😂, ale dałam radę.

Tuż przed startem padło pytanie, kto jest na takich zawodach po raz pierwszy i spośród kilkudziesięciu uczestników, zgłosiłam się tylko ja. Gdy szybko dodałam, że jadę z Markiem, organizatorzy tylko się uśmiechnęli, mówiąc, że mam bardzo dobrego przewodnika i chyba przestali się martwić, że utknę w nocy w środku głuchego lasu. Marka wszyscy tu znają, bo startuje już od lat. Zawsze jednak wybierał opcję trasy biegowej. Tym razem różnicą był rower, który, jak sam stwierdził, „tylko mu przeszkadzał i biegiem ukończyłby tę trasę dużo szybciej”. Ja zdecydowanie nie! 😂

O co w tym w ogóle chodzi? Na mapie zaznaczone i opisane są punkty kontrolne, które trzeba znaleźć. Przy każdym z nich jest coś, co wygląda jak biało-pomarańczowy lampion oraz zszywacz, który fachowo nazywa się perforatorem. Dziurkuje on unikalny wzór na karcie startowej, który przypomina znaki w alfabecie braille’a. Celem zawodów jest odbicie na karcie startowej wszystkich zszywaczy ;). Zwycięzcą zostaje osoba, która po pierwsze znajdzie najwięcej punktów kontrolnych, a po drugie zrobi to najszybciej.

Kilka minut przed startem dostaliśmy mapy i naradziliśmy się, od której strony zaczynamy, bo punkty można zdobywać w dowolnej kolejności. Na początek poszukaliśmy na mapie potencjalnych przeszkód (np. wzniesień, torów kolejowych, rzek, jezior). Kluczowe jest, żeby na przykład nie jeździć dwa razy pod górę, ale żeby zaplanować trasę tak aby dwa punkty na wzniesieniu zaliczyć od razu po sobie, a dopiero później zjechać na dół. Dostrzeżenie tego na mapie wymaga jednak sporej wprawy. Poza tym przydaje się też odrobina odwagi, albo nawet szczypta szaleństwa ;). Wiadomo, że szybciej będzie ten, kto przeniesie rower przez tory, zamiast dojechać grzecznie do przejazdu kolejowego. Górą będzie też ten, kto nie boi się zmoczyć i przejdzie przez mokradło zamiast je ominąć okrężną drogą. Oczywiście nie namawiam tu do łamania prawa i przepływania rzek w pław – bezpieczeństwo najważniejsze, więc wszystko z głową.

Piszę i piszę, a nawet jeszcze nie ruszyliśmy. Równie powolny rozpęd mieliśmy na starcie, a nawet zaczęliśmy z leciutkim opóźnieniem, ponieważ Marek tuż przed startem pożyczył pompkę jednej z uczestniczek. Zamiast więc przebijania przeciwnikom opon, dbaliśmy o przyjazną atmosferę i ilość atmosfer w oponach innych uczestników. Kilka żwawych ruchów pompką i już mieliśmy ją z powrotem. Ruszyliśmy. Start wyglądał bardzo dziwnie, bo każdy ruszył w inną stronę i skręcił w inną ścieżkę – jeden wielki chaos :). O co tu chodzi i kogo ja mam gonić? Ruszyliśmy według naszego planu. Masa piachu, który przyklejał się do opon. Mokre liście, na których o przyczepności mogłam tylko pomarzyć, a moje łyse opony mieliły w miejscu. Mimo to, pierwszy punkt zdobyliśmy bez problemu. Niestety już na drugim (czyli na piątce) pogubiliśmy się totalnie. W lesie, gdy nie wiesz, gdzie jesteś, możesz odnaleźć się na mapie tylko dzięki szukaniu charakterystycznych układów leśnych ścieżek, które czasem są tak zarośnięte, że w ogóle znikają zamieniając się w bujny gąszcz. Trzeba cały czas szukać w terenie potwierdzeń tego, co widzimy na mapie i upewniać się, że jesteśmy tam, gdzie myślimy. Na słynnym punkcie oznaczonym piątką, zgubiło się razem z nami jeszcze sporo osób. Każdy miał inną teorię i chciał jechać w inną stronę ;). Po 40 minutach szukania, pomyślałam sobie, że te zawody to jakiś totalny hardcore i że do nocy nie znajdziemy tych wszystkich punktów. Trasa liczyła ich około 25, minęła prawie godzina, a my mieliśmy… tylko 1 z nich ;). Po szybkich podliczeniach w głowie wyszło mi, że w tempie 2 punkty na godzinę, na metę dotrzemy około północy. Na dodatek w pewnym momencie nawet Marek, „mój orientalny guru”, powiedział, że on już sam nie wie, gdzie ten punkt może być… i co teraz?

Pojechaliśmy za jeszcze jednym tropem, który wydawał nam się prawdopodobny, wdrapaliśmy się na górkę… i zobaczyliśmy upragniony biało-pomarańczowy lampion! Za to kolejne punkty poszły nam zaskakująco gładko. Pędziliśmy do przodu. Moje przeziębienie i kaszel zniknęły, było mi ciepło i oddychałam swobodnie. Czy to czary, czy może adrenalina? Nie wiem, ale zadziałało :). Pogoda była przyjemna, świeciło słońce, ale po niebie krążyły chmury. W pewnym momencie niebo zaczęło robić się ciemniejsze i nagle zaczęło padać. Schowaliśmy się pod drzewem, które nie było zbyt dobrym schronieniem przed intensywnym deszczem. Na szczęście po dosłownie kilku minutach niebo zaczęło się przejaśniać. Wsiedliśmy na rowery i po chwili jazdy wyschliśmy na słońcu i zapomnieliśmy, że w ogóle padało.

Przy poszukiwaniu kolejnego punktu spotkaliśmy biegacza, który powiedział nam, że krąży już po okolicy dość długo i doszedł już do etapu zwątpienia czy ten punkt w ogóle istnieje. Zadzwonił przy nas do organizatorów i otrzymał odpowiedź, że punkt na pewno jest tam, gdzie go zostawili. Po uzyskaniu tego potwierdzenia, odnaleźliśmy go prawie natychmiast. Mieliśmy go tuż pod nosem, ale był ukryty w dołku. Chyba więc wątpienie w istnienie punktów nie pomaga ;). Mimo to kolejne zwątpienie pojawiło się, gdy szukaliśmy punktu na pagórku. Zanim znaleźliśmy ten właściwy pagórek, wdrapaliśmy się na trzy inne, co dało nam mocno w kość.

Punkty kontrolne były często ukryte w gęstych zaroślach i oczywiście na początku zapuszczałam się w nie dość ostrożnie, bo były mokre i zabłocone. Nie chciałam się cała ubrudzić. Poza tym nie wiadomo co tam jest, kleszcze, pająki i inne stwory. Jednak jak już się przełamałam i ubłociłam, zmokłam, oblepiłam pajęczyną, to w kolejne chaszcze wchodziłam już bez zastanowienia. Wszyscy wkoło przechodzą to samo i też są cali spoceni i brudni. Kiedy puścimy tę spinę, którą na co dzień mamy, to jest to bardzo wyzwalające. Zachęcam do przekroczenia czasem tej granicy, bo za nią jest całkiem fajnie :).

Poza brodzeniem w zaroślach, najlepsze w tym rajdzie były spotkania z innymi uczestnikami. Poznaje się ich po poprzyklejanym błocie i bardzo charakterystycznym rozglądaniu się wokoło. Spotykając kogoś takiego, po pierwsze nie wiemy, czy ta osoba jest przed nami, czy za nami. Po drugie nie wiemy, czy jedzie dobrze, czy może się zgubiła. Nie wiemy więc, czy jechać za nią, czy może lepiej robić swoje. Generalnie nie wiemy nic. Mogliśmy się oczywiście o to dopytać, ale w sumie po co, bo jak ktoś się pomylił, to może przecież o tym nie wiedzieć ;). Mogliśmy więc liczyć na innych, albo na siebie – jak w życiu. To co było dla nas w tych spotykanych ludziach najważniejsze, to ich prawdziwa pasja i radość. Śpieszyli się, ale było w tym też dużo luzu i dobrej zabawy :). Pomagaliśmy sobie nawzajem. Nie spotkał mnie na tych zawodach żaden, nawet najmniejszy, przejaw negatywnej rywalizacji, a wręcz przeciwnie – wszyscy byli zaskakująco pomocni. Jedna ze strategicznych zasad zawodów na orientację brzmi: Jak robisz sobie przerwę, to nie stawaj przy punkcie kontrolnym, bo w ten sposób wskazujesz go innym, stań więc kawałek dalej. Na tych zawodach pod punktami było czasem niezłe zgromadzenie i zachęcający okrzyk „to tutaj!” ;). No bo jak tu nie podzielić się z innymi tym, że znalazło się kolejny skarb w postaci zszywacza? Oprócz tych ukrytych w lesie zszywaczy, udało mi się znaleźć też przepięknego prawdziwka, którego zabrałam ze sobą jako nagrodę do przyrządzenia na kolację. Poza grzybami, jesienny termin zawodów miał też drugi atut – przepiękne okoliczności przyrody. Lubuskie lasy jesienią są bardzo urokliwe. Co ciekawe stanowią one prawie 50% powierzchni całego województwa, co czyni je najbardziej zalesionym województwem w Polsce.

Wśród tej pięknej przyrody i w miłej atmosferze dotarliśmy z Markiem do samego końca rajdu, znajdując wszystkie punkty. Będąc przez całą drogę w przyjemnej i słodkiej niewiedzy, na mecie okazało się, że zajęłam 2 miejsce w mojej kategorii, co było dla mnie sporą niespodzianką :). To piękne zdanie zaraz straci swój urok, gdy tylko przeczytasz kolejne. Udział brało tylko 5 kobiet :P. Marek był 15 w klasyfikacji mężczyzn. Startowało ich prawie 40. Przejechaliśmy 65km w 6 godzin i 40 minut, co świadczy o tym, że krążąc i gubiąc się, nadrobiliśmy 15 kilometrów. Człowiek, który wygrał, zrobił to ponad 3 godziny szybciej od nas…. nie wiem jak to możliwe. Może ma świetną orientację i kondycję, a ponadto nie zgubił się na piątce, nie wjeżdżał na nie te górki, przenosił rower przez tory i nie zje prawdziwka na kolację ;). Chociaż może poświęcił te 3 godziny po dotarciu na metę na zebranie całego kosza grzybów. 🙂

Ja jedząc wieczorem mojego jedynego grzyba rozmyślałam o tym, że Oriento Expresso to świetny sposób na spędzenie czasu. Udział polecam szczególnie Wam dziewczyny, bo jest nas tutaj zdecydowana mniejszość. Jest jedno słowo, które idealnie oddaje to co przeżyłam – przygoda. Poczułam się jak w grze, w której mam misję do wykonania. Szukam ukrytych miejsc, gubię się, ktoś mi pomaga, okazuje się, że ten ktoś też jest zgubiony i każdy ma inny pomysł na wyjście, odnajduję się, tracę siły, jem batona i jadę dalej, moknę, wychodzi tęcza i zapominam, że zmokłam, gubię się znowu, spotykam kogoś, kto wykonuje telefon do przyjaciela, to nic nie daje, szukamy dalej, odnajdujemy się razem, jeszcze raz moknę, schnę na słońcu i na wietrze,  ja komuś pomagam, zimno mi, wjeżdżam pod górkę, teraz mi gorąco, to nie ta górka, wjeżdżam na trzy kolejne, gorąco, jadę ostatnimi siłami, znajduję grzyba, grzyb mi wypada i wracam po niego, jadę dalej, aż w końcu docieram do końca, gdzie czeka nagroda, czyli ciepły obiad i herbatka :). Taka to była przygoda :). Dużo emocji, wyzwanie, ruch na świeżym powietrzu, piękno przyrody i miła atmosfera. Poza tym ćwiczenie tego, co w dzisiejszych czasach posiadają nieliczni – zmysłu orientacji i wyobraźni przestrzennej. Używamy ich może jedynie na zakupach w wielkim centrum handlowym, bo przecież nie włączymy GPSa do Empiku. Nadal jednak na świecie jest zaskakująco dużo miejsc, w których nie ma zasięgu, a telefony rozładowują się zwykle w najgorszym możliwym momencie. Takie operacje myślowe jak obracanie w głowie układów przestrzennych, szacowanie odległości, czy obmyślanie strategii, działają jak siłownia dla mózgu. Mamy więc trzy w jednym – coś dla ciała, coś dla ducha i coś dla umysłu.

Istnieją więc zawody, w których można skupić się na rywalizacji ze sobą i wyłączyć porównywanie się z innymi. Oczywiście jak ktoś się uprze to zawsze można traktować wszystkich jak przeciwników, nawet napotkanego na rowerze pana jadącego po bułki do sklepu ;). Ja dzięki temu, że w trakcie całych zawodów nie miałam pojęcia, na którym jestem miejscu, po prostu dawałam z siebie tyle ile miałam ochotę. To jest styl ścigania, który bardzo mi się podoba :). Bawiłam się świetnie!

Pozostało mi jeszcze tylko napisać jak to się skończyło dla mojego zdrowia. Czy wylądowałam chora w łóżku? Nie! Potrzebowałam jednak całej niedzieli na naprawdę solidną regenerację. Byłam wykończona i poczułam to dopiero po wszystkim.

Na koniec kilka słów o organizacji Rajdu Oriento Expresso. Wielki ukłon za atmosferę. Poczułam się „swojsko”, mimo, że byłam tu pierwszy raz. Mili, uśmiechnięci i pomocni ludzie, punkty poukrywane w różnorodnych miejscach, jedzenie smaczne (była też opcja wege), ognisko, przy którym można było się ogrzać, szlauch z wodą do zmycia błota z rowerów (dla nas ważne, bo przewoziliśmy je w samochodzie). Bardzo polecam kolejne edycje! Dziękuję, że to robicie. Na pewno to powtórzę i będę namawiać innych!

Strona Oriento Expresso

Download file: Pierwsze_zawody_rowerowe_w_yciu_i_2_miejsce_.gpx

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *