Podkarpacie i Ukraina

We wrześniu 2016 wybraliśmy się na Rzeszowszczyznę, na pierwsze spotkanie z GreenVelo. Tym razem rowery wzięliśmy ze sobą, ponieważ mieliśmy w planie trasę z Przemyśla do Rzeszowa. Ponadto chcieliśmy wziąć udział w jednodniowym wyjeździe do Lwowa (z przewodnikiem). Termin z jednej strony był niezły, bo na szlaku było dość spokojnie i nie mieliśmy problemu z noclegami (pomijając jeden nietypowy, ale o tym dalej). Z drugiej strony jednak ryzykowaliśmy z pogodą, ponadto dni we wrześniu już są stosunkowo krótkie i musieliśmy mieć to na uwadze.

Pierwszy dzień, po dotarciu do Rzeszowa, spędziliśmy na zwiedzaniu miasta. Byliśmy na Starym Rynku (gdzie kręcono teledysk do Bałkanicy), obeszliśmy podziemną trasę, zaszliśmy do kilku kościołów, przespacerowaliśmy się nad Wisłokiem, zaliczyliśmy tęczowy most i podziwialiśmy kolorowe fontanny w pobliżu zamku.

Ponadto w punkcie Informacji Turystycznej zaopatrzyliśmy się w bezpłatne materiały o GreenVelo. Jedynym minusem Rzeszowa okazał się duży udział palaczy w ogólnym składzie populacji rynkowej. Nocowaliśmy na Warneńczyka, polecamy z czystym sercem: https://warnenczyka85a.weebly.com/.

Sama końcówka trasy, już w Łańcucie, była wymagającym podjazdem, trudniejsza tym bardziej, że ruch na drodze był już zdecydowanie większy. Na szczęście jakoś dojechaliśmy do zamku.

Następnego dnia mieliśmy w planie dość krótki odcinek – musieliśmy tylko dotrzeć do Łańcuta. Odcinek niespełna 30km, głównie asfaltowymi, pobocznymi drogami oraz ścieżkami rowerowymi (w Rzeszowie), niemal bez lasów. Jedynie końcowy odcinek miał nawierzchnię dość luźną (szutrowo-gruntową), a że akurat trafiliśmy na jakieś pojazdy rolnicze, to fragment zrobił się nieprzyjemnie zakurzony. By to przeczekać, zrobiliśmy przerwę na najbliższym Miejscu Odpoczynku Rowerzysty (MOR – wiaty, zawsze z ławkami i stojakami na rowery, często z koszami na śmieci oraz mapami szlaku, a z rzadka nawet z toaletami).

Sam kompleks zamkowy to jeden z najpiękniejszych, jakie jak dotąd zwiedziliśmy. Zamek, niemal w całości udostępniony do zwiedzania, jest spory i bardzo bogato wyposażony, więc trzeba dla niego zarezerwować dużo czasu. Do tego dość duży park i wozownia/stajnia, również pełna mniej lub bardziej ciekawych eksponatów (częściowo o charakterze łowieckim – uprzedzamy ludzi wrażliwych na tę tematykę). Łącznie spędziliśmy tam kilka godzin, więc na zwiedzanie samego Łańcuta wiele czasu nam nie zostało.

Zamek Łańcut.

Zjedliśmy tylko szybki obiad, objechaliśmy centrum i udaliśmy się na pociąg do Przemyśla. Tam mieliśmy tylko krótki rowerowy objazd centrum (Stare Miasto ładnie się tam po zmroku prezentuje). Nocleg w Przemyślu (gdzie spędziliśmy dwie noce) nie przekonał nas. Jedynym jego plusem było to, że był niemal w samym centrum i dowsząd było blisko.

Przemyśl nocą.

Następnego dnia mieliśmy wycieczkę do Lwowa. Miasto nam się spodobało, jest co zwiedzać, przewodniczka też była dobrze przygotowana i ciekawie opowiadała.

Czas szybko minął, za to problemem okazało się przekroczenie granicy, zwłaszcza w drodze powrotnej – polscy celnicy wygonili wszystkich z autobusu i dwie godziny go szczegółowo przeszukiwali (finalnie nic złego nie znajdując), przez co powrót do Przemyśla się mocno opóźnił. Ogólnie trzeba być na takie akcje przygotowanym.

Kolejny dzień miał być już rowerowy. W planie było ok. 65km i nocleg w Piątkowej. Pogoda niestety już się nieco zepsuła i przez cały dzień padało. Być może tym można tłumaczyć fakt, że spotkaliśmy tego dnia tylko jednego rowerzystę. Z początku liczyliśmy na to, że za dnia zrobi się ładniej, więc poranek spędziłem na krótkim zwiedzaniu centrum z aparatem. Niestety nasze nadzieje okazały się płonne.

Deszczowy Przemyśl.

Trasa była nieźle oznakowana, co jakiś czas były MOR-y, gdzie mogliśmy odpocząć i przeczekać najintensywniejsze opady. Ogólnie przez pogodę za bardzo nie mogliśmy się nacieszyć zabytkami. Zresztą, już na sam początek dostaliśmy porządny podjazd (wzdłuż drogi krajowej 28), który nas zmęczył.

Worki i srebrna taśma najlepsze do produkcji nieprzemakalnych skarpet ;).

Dłuższą przerwę (obiadową) zrobiliśmy w Krasiczynie, chcąc zwiedzić zamek. O ile z zewnątrz prezentował się świetnie, to już w środku w zasadzie dużo do zobaczenia nie było i czuliśmy się z lekka zawiedzeni. Na szczęście była tam przytulna restauracja, gdzie dobrze zjedliśmy i się rozgrzaliśmy ciepłą herbatą (i grzańcem). Zdecydowanie pomogło nam to zmotywować się do dalszej podróży.

Zamek w Krasiczynie.

Dalej górki były jeszcze poważniejsze. Gdzieniegdzie podjazdy ciągnęły się kilometrami, a różnice względne wysokości przekraczały 150 metrów (najbardziej zapadł w pamięć podjazd z Krzywczej do Średniej – ok. 7km długości, niemal 180m różnicy wysokości). Zjazdy, z uwagi na mokrą nawierzchnię, były niebezpieczne, zwłaszcza że trasa bywała kręta. Z drugiej strony, na tak pagórkowatym terenie zawsze jest co oglądać, momentami naprawdę było na co popatrzeć.

Mgliste pagórki Podkarpacia nad Sanem.

Nawierzchnia w dużej części była asfaltowa, ale były też odcinki szutrowe i gruntowe (po opuszczenia DK28 w Olszanach). Zgubiliśmy szlak tylko raz, w Skopowie, bo zjeżdżając z górki z dość dużą prędkością (na 2km strata około 140 metrów wysokości) przeoczyliśmy odbicie w prawo. Dojechawszy do Sanu (kilometr za zjazdem) zdecydowaliśmy się rozdzielić – ja wróciłem na szlak, chcąc wzorcowo objechać dzisiejszy odcinek. Fragment ten prowadził przez lasy, z rzadka przez polany, i miał nawierzchnię typowo śródleśną, ale przez mgły za wiele nie widziałem. Najbardziej odczułem to podczas dość ostrego i nieco pokręconego zjazdu do Polanek – niezbyt przed sobą widziałem, a rozpędzałem się szybko, więc musiałem zachowywać ciągle najwyższą czujność. Raz minąłem stadko saren, ale na szczęście dość daleko ode mnie. W Polankach wrócił asfalt, a trasa się wyprostowała, więc bezpiecznie zjechałem do Babic, gdzie znów się połączyliśmy (w restauracji Płowecki) i z przyjemnością rozgrzałem się herbatą. Następnie ruszyliśmy na południe wzdłuż Sanu, w Krążkach wracając na jego lewy brzeg pięknym mostem. Dalej o szlaku nie ma co mówić, prowadził mało uczęszczaną, asfaltową drogą o spokojnym profilu. Gdy odbiliśmy od Sanu, zaczął się lekki, ciągły podjazd. Powoli zbliżała się godzina zachodu słońca.

Wieczorna mgła nad Sanem.

Planowaliśmy być w noclegu tuż przed zmrokiem. Gdy jednak dotarliśmy na miejsce, okazało się, że … upatrzonego noclegu w ogóle nie ma. Właściwie miało to być coś na zasadzie rancza, i faktycznie coś takiego znaleźliśmy, ale było pusto i głucho, a wszelkie wejścia były zamknięte. Jako że akurat ten nocleg mieliśmy zaplanowany, ale nie zarezerwowany, dość poważnie się zaniepokoiliśmy. Próbowaliśmy się dodzwonić, ale nikt nie odbierał. Musieliśmy więc na szybko szukać czegoś nowego, co było utrudnione rzadką zabudową, bardzo słabym zasięgiem i – zwłaszcza – zapadającymi ciemnościami.

W końcu, nie mogąc nic ogarnąć nawet z telefoniczną pomocą naszych znajomych (o bezproblemowym dostępie do Neta), ruszyliśmy w kierunku Rzeszowa. Mieliśmy dość słabe światła, a zrobiło się w końcu zupełnie ciemno, ale na szczęście ruch na tej drodze był nikły. Trasa się ciągle wznosiła, z kolei mgła opadała. Wreszcie dotarliśmy do najwyższego punktu tego dnia (w okolicy Jawornika Ruskiego, po 16km podjazdu) – wzgórze było puste, ciemne i dodatkowo mocno zamglone. Nie widzieliśmy praktycznie nic, poza łuną dobiegającą z kierunku wsi… Za to w końcu był dobry zasięg! Szybko przeszukaliśmy bliskie oferty i próbowaliśmy coś znaleźć. Godzina 20 we wrześniową niedzielę nie jest dobrym momentem na spontaniczne szukanie noclegu gdzieś pośród wiosek, ale w końcu się udało – okazało się, że w Siedliskach ktoś ma kilka domków kempingowych, i mimo iż było po sezonie, to nas przygarnie. Pognaliśmy z radością (zwłaszcza że z górki), docierając tam po 21. W domku było dość chłodno, ale ważne, że był dach, łazienka i łóżka. Dzięki temu nieplanowanemu przedłużeniu trasy zrobiliśmy tego dnia ponad 80km. Chętnie byśmy ten nocleg polecili, ale Internet sugeruje, że już tam działalności turystycznej nie prowadzą.

Nasz awaryjny nocleg :).

Następnego dnia pogoda była nieco lepsza: wciąż było pochmurnie, ale na szczęście nie padało. Rano asfaltem dojechaliśmy do Dynowa, gdzie zrobiliśmy poranne zakupy i zjedliśmy śniadanie. Następnie, po kilku kilometrach wiejskich dróg pod górkę i małym zjeździe zaczął się kolejny, ale dużo większy podjazd. Na szczycie zaczął się płaski odcinek, za to nawierzchnia zrobiła się gruntowa, więc bardzo miło się jechało.

GreenVelo do Rzeszowa.

Trasa wiodła wśród pól, dzięki czemu mieliśmy dookoła siebie piękne widoki, zwłaszcza za nami mogliśmy podziwiać leżący w dole Dynów. Kawałek dalej zaczął się długi, momentami dość kręty zjazd do Błażowej. Kolejny odcinek to dość łagodny profil, sporo lasów i pastwisk, gdzieniegdzie stada bydła – ogólnie spokojnie i lekko.

W końcu jednak dojechaliśmy do kolejnego wymagającego podjazdu: po lesie, na ciężkiej leśnej nawierzchni, zwłaszcza że nieco mokrej po wczorajszych deszczach. Na szczęście były to tylko trzy kilometry i jakoś dotarliśmy do szczytu. Łagodnym zjazdem dotarliśmy do Hermanowej, gdzie szlak ostro skręca, podobnie jak w Skopowie (poprzedniego dnia). Na szczęście tym razem nie pomyliliśmy się, wjeżdżając za nawrotem (ok. 150 stopni) na łagodny podjazd, ostatni tego dnia. Dalej jechaliśmy lasem, potem wyjechaliśmy między pola, gdzie nawierzchnia powoli przeszła z szutrowej w asfaltową, a wokół nas pojawiało się coraz więcej zabudowań. Następnie przez Budziwoj (od niedawna dzielnica Rzeszowa), gdzie też szlak nieco kręcił, wjechaliśmy na ścieżkę rowerową wzdłuż Wisłoka, który doprowadził nas do centrum stolicy Podkarpacia. Na niej było już stosunkowo tłoczno – trochę spacerowiczów, trochę rowerzystów, nawet pojedynczy biegacze. Dało się odczuć, że zbliżamy się do miasta.

Na miejscu zauważyliśmy, że w moim rowerze zaczęło uciekać powietrze. Stwierdziliśmy, że już nie warto zmieniać dętki, bo na tych kilkaset metrów do dworca wystarczało dopompować powietrze, i po krótkim oczekiwaniu wsiedliśmy w pociąg do Warszawy. Tego dnia przejechaliśmy niespełna 60 km.

O GreenVelo możemy napisać właściwie same plusy: ładna, dobrze oznakowana trasa, w większości prowadząca wydzielonymi szlakami lub mało uczęszczanymi drogami, pełna niezwykle praktycznych MOR-ów, zahaczająca o wiele atrakcyjnych turystycznie miejsc. Na przejechanym przez nas odcinku nie było też nudno: nawierzchnia zmieniała się, raz mieliśmy asfalt, raz szuter, czasem drogi gruntowe czy leśne. Profil był wymagający i można było się porządnie zmęczyć, ale widoczki wynagradzały trud włożony w te podjazdy. Oferta turystyczna jest dość dobra, choć zdecydowanie polecamy wcześniejszą rezerwację noclegów lub zabranie namiotu. Restauracji i sklepów na trasie było wystarczająco dużo, bo co jakiś czas zajeżdżaliśmy do większych miejscowości, zatem było gdzie się posilić czy uzupełnić zapasy. Jeśli chodzi o Rzeszów i Przemyśl, to są to miasta warte dokładniejszej penetracji, zatem warto zarezerwować na nie po jednym spokojnym dniu. Punktem obowiązkowym jest też Łańcut, i warto pomyśleć też o Lwowie (choć tu trzeba pamiętać o paszporcie). Ważne jest, że do Rzeszowa/Przemyśla bez problemu można dotrzeć pociągiem. Generalnie więc region jest atrakcyjny, a że szlak też jest świetny, to zdecydowanie go polecamy!

Download file: lancut.gpx
Download file: przemyslrzeszow.gpx

Do góry

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *