29 czerwca 2018, korzystając z mojego pobytu z rowerem w Warszawie, postanowiliśmy pojeździć trochę po Puszczy Kampinoskiej. Dzień był piękny, pogoda idealna na leśne rowerowanie, więc byliśmy pozytywnie nastawieni do wyjazdu. Niestety dopiero na trasie się zorientowaliśmy, że pogoda jest też idealna dla komarów…
Wyjazd o siódmej rano rzadko nam się zdarza, ale dzięki temu mając na liczniku dziesięć kilometrów wyjechaliśmy z Wólki Węglowej i już koło dziewiątej zanurzyliśmy się w puszczę. Staraliśmy się trzymać szlaków, ale mieliśmy też ze sobą przewodnik turystyczny po Kampinoskim PK z serii “Parki Narodowe – Praktyczny Przewodnik”. Całkiem ciekawa, mała książeczka, bogata w informacje historyczne, przyrodnicze i turystyczne, ale niestety z nie najlepszą mapą – w razie potrzeby korzystaliśmy z map google.
Na początek objechaliśmy czerwonym szlakiem Opaleń i zaczęliśmy przeklinać komary. Było ich mnóstwo, dokuczały nawet w czasie jazdy. W pobliżu Jeziorka Opaleń opryskaliśmy się jakimś środkiem komarobójczym (korzystając z przerwy spowodowanej awarią łańcucha), co pomogło, ale na krótko, więc później co jakiś czas powtarzaliśmy rytuał. Praktyczna rada – warto coś takiego mieć ze sobą.
Po około 6km dotarliśmy do Izabelina, do siedziby dyrekcji KPN. Dalej ruszyliśmy czarnym szlakiem do Sierakowa, w którym zjechaliśmy ze szlaku na zachód na dość szeroką, ale nie zawsze przyjazną rowerzystom (kocie łby!) drogę. Tą dotarliśmy do zielonego szlaku, który doprowadził nas do Miejsca Pamięci w Palmirach. Trochę refleksji i zwiedzania.

Później wróciliśmy na południe na zielony szlak i ruszyliśmy na dość długi odcinek do Roztoki. Nawierzchnia zrobiła się bardziej wymagająca, profil też nie był banalny, więc ogólnie było ciekawie. I dość pusto, praktycznie nie spotykaliśmy innych turystów. W pewnym momencie, wyjeżdżając zza zakrętu, kilkadziesiąt metrów przed sobą ujrzeliśmy w trawie obok drogi jakieś małe, bawiące się zwierzaki. Początkowa radość znikła, gdy zorientowaliśmy się, że to warchlaki. Przypuszczaliśmy, że niedaleko musi być locha, a szlak prowadził tuż obok nich. Zrobiliśmy więc przymusową przerwę i poczekaliśmy parę chwil, aż młode skryły się w lesie, i potem ruszyliśmy żwawo, zwłaszcza że mijając miejsce, gdzie się skryły, usłyszeliśmy kwik jakiegoś dorosłego osobnika. Na szczęście nas nie gonił…
W Roztoce na parkingu mieliśmy przerwę. Całkiem fajne warunki – łazienka, wiaty – dobre miejsce na postój. Z parkingu wyruszyliśmy trochę niepotrzebnie na południe, ale już po chwili sobie uświadomiliśmy błąd i w Łubcu odbiliśmy na zachód, do szlaku czerwonego, który chwilę później połączył się z niebieskim. Z Zamczyska do Kampinosu jechaliśmy właśnie tym drugim, choć warunki na tym odcinku nie były łatwe i jechaliśmy naprawdę żółwim tempem. Przed Kampinosem wskoczyliśmy na asfalt, a w samej miejscowości znaleźliśmy sklep i uzupełniliśmy zapasy. Pogoda była taka, że najbardziej doskwierał nam brak wody – okazało się, że wzięliśmy jej na drogę jednak nieco za mało.
Z Kampinosu dotarliśmy do zielonego szlaku i tym już kierowaliśmy się na Żelazową Wolę. Odcinek leśny niczym się nie wyróżnił, ale po wyjechaniu z lasu w okolicach Lasocina musieliśmy jechać niemalże „na szagę” łąkami, bo ani oznakowania szlaku nie było widać, ani dróg. Bardzo nas zastanawiał zwłaszcza ten drugi fakt, ale może trafiliśmy na zły czas, gdy wszystko jeszcze było porośnięte bujną trawą. Trzeba przyznać, że fragment ten miał swój niepowtarzalny urok, zwłaszcza wyszukiwanie jakichkolwiek śladów wskazujących na to, gdzie może wieść szlak, było ciekawym doświadczeniem.
Z Pindala do Żelazowej Woli wiodły już w miarę sensowne śródpolne drogi. Charakter tego odcinka był zdecydowanie inny niż odcinków leśnych – byliśmy wystawieni na słońce i wiatr. Oznakowanie było niezłe, mimo braku drzew (w puszczy pod tym względem jest super), więc praktycznie bezproblemowo dotarliśmy do miejsca urodzin Chopina. Stamtąd do dworca w Sochaczewie jechaliśmy już to drogą, to chodnikiem, to drogą rowerową, ale trzeba uczciwie przyznać, że nie było to ciekawe, ani łatwe. Ruch na drodze był dość duży, odcinków czysto rowerowych niemal nie było, a chodniki były bardzo nierówne, dopiero w Sochaczewie sytuacja się nieco poprawiła. Mając więcej czasu pewnie poszukalibyśmy jakiejś innej drogi do dworca, ale niestety goniąc na pociąg, nie mogliśmy sobie pozwolić nawet na postój krajoznawczy w Żelazowej Woli, a co dopiero na analizowanie mapy. Na dworzec dotarliśmy zaledwie kilka minut przed odjazdem pociągu i ledwo co zdążyliśmy kupić bilety. Ale jeden był plus – z Sochaczewa pociągów do Warszawy jest mnóstwo. Gorzej z tymi do Poznania…
Podsumowując – Puszcza Kampinoska to oferta raczej dla tych, którzy: a) lubią kontakt z naturą, b) lubią dość puste, ciche ścieżki, c) preferują naturalną nawierzchnię. Ten ostatni aspekt najbardziej zapadł nam w pamięć – wiele odcinków piaszczystych czy nieco błotnistych, mnóstwo korzeni na drodze, powalone gałęzie, do tego szlak niekiedy kluczył między drzewami. Profil też nie był płaski – zdarzały się ciekawe podjazdy. Infrastruktura okołorowerowa jest wystarczająca – na paru parkingach były stojaki na rowery i wiaty, parę też było ich w terenie. Są też sklepy (ale rzadko, trzeba to mieć na uwadze). Ponadto blisko jest do kilku dworców, z których łatwo dotrzeć do Warszawy, no i są wspomniane parkingi, na które można po prostu z rowerami podjechać autem. Oznakowanie szlaków jest dobre, mając dodatkowo mapę, raczej nie można się zgubić. A jeśli szczęście dopisze, można spotkać zwierzaki – od dzików począwszy, na łosiach i rysiach skończywszy. Tylko trzeba być gotowym na komary i inne uciążliwe robactwo… Ale tak czy siak Kampinoski PN to miejsce warte odwiedzin – polecamy!
Marek



