Wiedeń – Budapeszt

Rowerem wzdłuż modrego Dunaju

Pomysł na wyprawę rowerową nad Dunaj powstał kilka lat temu i był wielokrotnie modyfikowany. Na początku zakładaliśmy start w Poznaniu i metę w Wiedniu, następnie pokonanie odcinka Wiedeń-Budapeszt, a przez chwilę rozważana była opcja Pasawa-Wiedeń. Ostatecznie wybór padł na trasę łączącą centra niegdysiejszych Austro-Węgier.

Dunajska ekipa.

Dojazd do Wiednia z rowerami okazał się pierwszym wielkim wyzwaniem. Mała ilość miejsc dla rowerów w pociągach międzynarodowych oraz słaba siatka połączeń lokalnych sprawiły, że musieliśmy się podzielić na podgrupy. Część zaufała kolejom, część skorzystała z fantastycznej oferty FlixBusa, który – jak się okazało – w niektórych autokarach przewozi także rowery.

Jednak cały proces decyzyjny i koordynacja dotarcia do Wiednia kosztowały nas dużo czasu i nerwów. W międzyczasie rezerwowaliśmy noclegi, a niektóre z nich trzeba było potem odwoływać. Nauczka na przyszłość: najpierw sprawdzamy możliwości dojazdu i transportu sprzętu, a potem ustalamy dokładną trasę i znajdujemy noclegi.

Wiedeń

Spotkanie integracyjne nastąpiło w pięknym Parku Burggarten, do którego – o dziwo – można było wjechać rowerem. Pierwsze przejazdy w obrębie Wiednia potwierdziły opinię, zgodnie z którą miasto jest przyjazne rowerzystom: mnogość wydzielonych ścieżek, kontrapasy i sygnalizacja dedykowana miłośnikom dwóch kółek. Pogoda była nieco mniej przyjazna, bo chmury wisiały nam nad głowami, było wietrznie i niekiedy deszczowo. Ale już kilka dni później z nostalgią wspominaliśmy tę aurę.

Rozpoczęliśmy od mini-lunchu w jednym z uroczych kawiarnianych ogródków oraz zwiedzania centrum i największych atrakcji turystycznych. Wiązało się to oczywiście z przedzieraniem się przez tłum, co z rowerami było momentami kłopotliwe. Ale ponieważ i tak mieliśmy kilka godzin do check-in’u, zwiedzaliśmy kolejne zakątki miasta i raczyliśmy się miejscowym przysmakiem – Tortem Sachera, który tym razem spełnił funkcję tortu urodzinowego naszej Joginki.

Hotel znajdował się w pewnej odległości od ścisłego centrum, przy spokojnej ulicy. Okna naszego apartamentu z nowoczesnym aneksem kuchennym i niemalże luksusową łazienką wychodziły na dziedziniec i podwórze, w związku z czym spało nam się błogo. Obsługa była bardzo miła i wpuściła nas przed obowiązującą godziną zameldowania, za co byliśmy ogromnie wdzięczni po trudach nocnej podróży. Jednak już po chwili poprawa pogody zmobilizowała nas do wyruszenia na rowerach w kierunku odległego o zaledwie 12 kilometrów Wzgórza Kahlenberg, z którego widać całe miasto. To stamtąd Sobieski kierował bitwą z Turkami. A nas, nieświadomych charakteru trasy, czekała tam niespodzianka.

Pierwszych 9 km to była pestka. Dojechaliśmy do kanału i potem wzdłuż niego dotarliśmy do Dunaju. Fajna ścieżka rowerowo-biegowa, w miarę pusta, gładka, zacieniona. Nad Dunajem jechaliśmy krótko. Po kilku kilometrach odbiliśmy w lewo. I się zaczęło…

Najpierw krótkie, ale strome uliczki wśród zabudowań, potem długie, ale równie strome ulice wśród pól i winnic. Niekiedy wydawało się, że docieramy do płaskiego odcinka, ale zwykle kawałek dalej rozpoczynał się kolejny podjazd. Każdy mijany zakręt odsłaniał dalsze części wzniesienia…

Na co wszyscy tak patrzą…? …na kres podjazdu, czyli wzgórze Kahlenberg.

Tak w 1/3 wysokości zrobiliśmy dłuższą przerwę i tam większość z nas zdecydowała się pozostać w położonej nieco wyżej kawiarnio-restauracji Heuriger Hirt, serwującej młode wino i inne pyszności.

Widok na Wiedeń z restauracji Heuriger Hirt

Okazało się, że dalsze odcinki były już nieco łatwiejsze, co pozwoliło im dotrzeć na szczyt. Widok z góry wynagrodził trud włożony we wspinaczkę. Różnica wysokości rzędu 300 metrów (względem Dunaju) i otwarte zbocze w kierunku miasta dały niezwykłą panoramę.

Widok na Wiedeń ze wzgórza Kahlenberg.

Aż żal było wracać. Tym bardziej, że zjazd był dość szalony, wobec nachyleń pewnie kilkunastoprocentowych szybko można było rozpędzić się do ponad 40 km/h. Dojechawszy do kawiarni, mieli przegrzane hamulce i zdecydowanie musieli ochłonąć. Po spokojnym powrocie do hotelu i chwili oddechu wszyscy wyszliśmy na pizzę.

Wiedeń – Bratysława, ok. 80 km

Wyruszyliśmy koło dziewiątej, najpierw kierując się do centrum, by zjeść śniadanie. Znaleźliśmy też księgarnię turystyczną („Reisebuchhandlung Freytag & Berndt” przy Wallnerstraße) i nabyliśmy godny polecenia przewodnik rowerowy „Donauradweg 3. Wien-Budapest” (dostępny też w wersji angielskojęzycznej), który bardzo nam ułatwił dalszą podróż (niemal się nie gubiliśmy). Po opuszczeniu centrum Wiednia i przejechaniu na lewy brzeg Dunaju, pojechaliśmy wałem, przez pierwsze kilometry nad plażą nudystów.

Trasa Wiedeń – Bratysława biegnąca wzdłuż wału.

Trasa była niemalże wymarzona: prosta, gładka, ale chyba też dlatego nieco nudna. Odmianę przyniósł objazd, wyznaczony z powodu remontu trasy naddunajskiej i prowadzący przez urocze austriackie wsie i miasteczka.

Ten ciekawy krajoznawczy odcinek zakończył się na moście nad Dunajem w okolicy Hainburga. W tym miasteczku znaleźliśmy przeuroczą restaurację „Zum goldenen Anker” z ogródkiem nad brzegiem rzeki. Spędziliśmy tam przerwę obiadową, troskliwie obsłużeni przez polską kelnerkę, delektując się jedzeniem i niezwykłym widokiem na Dunaj.

Odpoczynek się opłacił, bo kolejny odcinek zaczął się od podjazdu – na szczęście krótkiego i jedynego tego dnia. Kolejnych 15 km pokonaliśmy z lekkością, choć niektórzy przeżywali pod koniec delikatne kryzysy psychiczne, bo nigdy jeszcze nie przejechali tak długiego odcinka w ciągu jednego dnia, i sama świadomość tego faktu zwalała ich z nóg.

Wjazd do Bratysławy.

Do bratysławskiego hostelu (Patio Hostel – godny polecenia dla rowerzystów z uwagi na pomieszczenie, w którym mogliśmy przechować sprzęt) dotarliśmy krótko przed 20:00. Próbą kąpielą udowodniliśmy empirycznie niedociągnięcia hydrauliki naszego apartamentu. Natomiast wieczorne zakupy w TESCO nas zachwyciły – ceny słowackie w porównaniu do austriackich były bardzo korzystne.

Bratysława

Dzień uczty kulturalnej i przerwy od rowerów. Przeznaczyliśmy go na zwiedzanie centrum miasta.

Centrum okazało się niewielkie i jeden dzień wystarczył na obejrzenie z zewnątrz wszystkiego, co zostało wyszczególnione w turystycznych przewodnikach, z imponującym zamkiem włącznie. Nie wchodziliśmy do żadnego muzeum, postawiliśmy na wrażenia topograficzne. Centrum nie opuszczaliśmy, aby zachować siły na kolejny dzień pedałowania.

Obiad zjedliśmy na plaży miejskiej nad Dunajem, wszystko było bardzo smaczne, a ceny atrakcyjne. Wieczór spędziliśmy wspólnie przy niezłym prosecco, muzyce i na spacerze po uroczej, gorącej, wieczornej Bratysławie.

Bratysława – Gabčíkovo, ok. 55km

Ponieważ upał ostatnich dni dawał nam się już we znaki, postanowiliśmy wyruszyć wcześniej. Tym razem śniadanie zjedliśmy w hostelu i tuż po dziewiątej byliśmy już na trasie. Przez Stary Most wjechaliśmy na prawy brzeg Dunaju i bardzo szeroką, wygodną i łatwą ścieżką rowerową dojechaliśmy aż do Čunova, po drodze mijając tylko jedną małą plażę nudystów.

Słowacka kura – nasz towarzysz podróży.

W Čunovie wjechaliśmy na imponujący wał biegnący pomiędzy Dunajem a zbiornikiem Gabčíkova. Warunki nie były łatwe. Przy ścieżce rowerowej niestety nie było żadnych drzew, które dawałyby schronienie przed żarem lejącym się z nieba.

Mimo to, a może właśnie dlatego, byliśmy bardzo zmotywowani, by możliwie szybko dotrzeć do sensownego miejsca postojowego.

Wał pomiędzy Dunajem, a zbiornikiem Gabčíkova.

I tak już w okolicach południa trafiliśmy do miejscowości Vojka nad Dunajom, gdzie zjedliśmy obiad w klimatycznej i radosnej gospodzie „Csente Čárda”. Do cna wykorzystaliśmy cień knajpianej werandy, na której spędziliśmy dwie godziny. Odkryliśmy, że niedaleko jest jezioro, co dawało nadzieję na odpoczynek na plaży. Pozostała to jednak złudna nadzieja, gdyż wszystkie plaże znajdowały się na terenie prywatnym i niestety nie było do nich dostępu. Zrezygnowani i nieco poirytowani wróciliśmy na wał, by po kilku kilometrach dotrzeć do tamy na granicy Gabčíkova, przy której spotkaliśmy znaną nam już z wcześniejszego odcinka niemiecką rodzinę na rowerach (rodzice i dwójka chłopców w wieku 10-14 lat). Byliśmy w szoku, gdy dowiedzieliśmy się, że tego dnia z powodu wielkiego upału skrócili sobie trasę i zrobili tylko (!) 80 km.

Od tamy do Gabčikowa ścieżka prowadziła wzdłuż ulicy, oferując piękny, łagodny zjazd. Gospodarze, u których mieliśmy zarezerwowane pokoje, byli przesympatyczni, ale samo lokum zdecydowanie nas rozczarowało. W jednym pokoju było parno i duszno, ponieważ brakowało w nim okien, a na zewnątrz jedynego wywietrznika buczało jakieś dziwne urządzenie. Drugi pokój należał do… os, które zbudowały sobie gniazdo przy oknie. Dzięki temu ten pokój wymieniono nam na inny, znajdujący się w osobnym budynku o dużo wyższym standardzie i – co najważniejsze – z rześkim powietrzem i dużymi oknami. Ostatecznie trafiliśmy tam całą piątką (nieoficjalnie), a niektórzy do końca wyjazdu twierdzili, że nocleg na podłodze był najwygodniejszy, jaki się trafił podczas całej wyprawy.

Wieczorem, po kąpieli w ogrodowym basenie, zjedzeniu lodów w pobliskiej lodziarni i zakupach w markecie o dźwięcznej nazwie Coop Jednota, wyruszyliśmy na obrzeża miasteczka, by puścić drona. Udało się nam nawet zarejestrować słońce zachodzące nad Dunajem. Niestety lokalna ludność jakoś nieufnie na nas patrzyła, więc dość szybko zakończyliśmy lotniczą przygodę i po krótkim spacerze wróciliśmy do pokoju.

Gabčíkovo – Bokroš, ok. 75km

Ostatnie dni były naznaczone upałem, który dał nam się we znaki. Dlatego zdecydowaliśmy, że tym razem ruszymy już około godziny ósmej. Okazało się, że mamy przed sobą 75 km, mimo iż w trakcie skrupulatnych przygotowań trasy wydawało nam się, że będzie ich zaledwie 60. Na początek obraliśmy skrót, bardzo malowniczy, wśród pól kukurydzy i nieużytków, którym dotarliśmy do wału – oszczędziliśmy dobre 1,5 km.

Wał nad Dunajem.

Wałem tym dojechaliśmy do miejscowości Sap, która przywitała nas niebanalnym zapachem z przejeżdżającego traktora z przyczepą o podejrzanej zawartości. Czym prędzej powróciliśmy w pobliże rzeki, ścieżką na wale jechaliśmy jednak zaledwie kilka kilometrów. Ku naszemu rozczarowaniu trasa prowadziła w kierunku miejscowości Medveďovie, z której biegła drogą 1422, charakteryzującą się niestety intensywnym ruchem samochodowym. Nie był to przyjemny odcinek, dlatego w miarę możliwości skracaliśmy trasę. Największy skrót udało nam się zrobić w miejscowości Číčov, w której znalazł się także wyczekiwany od samego Wiednia sklep z igłami i w którym nabyć można było wymarzone kąpielówki. We wsi Klížska Nemá zatrzymaliśmy się na posiłek, a w kolejnej, Malé Kosihy, wreszcie zjechaliśmy z drogi na dobre, wskakując na wał. Nie było jednak kolorowo – nawierzchnia była już nie asfaltowa, lecz szutrowa. Mający wąskie opony narzekali na nowe warunki jazdy, zwłaszcza przy braku amortyzatorów dało się odczuć zmianę nawierzchni. Nasze odczucia i nastroje pogarszała temperatura: słońce grzało niemiłosiernie, a bezpośrednio przy drodze znów brakowało drzew, które dałyby nam schronienie.

Przy pierwszej nadarzającej się okazji zrobiliśmy przerwę. Padło na maleńką – wbrew nazwie – wioskę Veľký Lel, gdzie w końcu mogliśmy się schować w cieniu pod wiatami i napić czegoś zimnego. Po godzinnej przerwie, którą niektórzy przedrzemali, ruszyliśmy do Komárna. Wciąż ten szuter, kurz, wciąż upał, a przed samą miejscowością niespodzianka – trasa zamknięta przez budowę mostu nad Dunajem! Dłuższa chwila zastanowienia i w końcu decyzja: rezygnujemy z przedzierania się przez pola, zamiast tego cofamy się polną drogą o kilometr, by następnie dojechać asfaltem wśród samochodów do Komárna. Na szczęście tam, w restauracji Bella, czekała nas wyborna uczta. Zwiedzanie ograniczyliśmy do minimum z uwagi na nasze fizyczne i psychiczne wyczerpanie. Mieliśmy jeszcze przed sobą 15 kilometrów.

Pod wieczór wyruszyliśmy z Komárna, znów asfaltową i równą ścieżką. Po prawej piękny, szeroki Dunaj, przesłonięty drzewami, po lewej pola, a wśród nich fundamenty dawnych rzymskich zabudowań wojskowych (Kelemantia) – takie okoliczności obudziły chęć polatania dronem. Zrobiliśmy więc przerwę nad rzeką. Piękny wieczór, chłodna woda, rześki nadrzeczny wiatr – tego było nam trzeba!

Słońce jednak nieuchronnie zbliżało się ku zachodowi. Dlatego zmobilizowaliśmy resztki sił i ruszyliśmy do małej miejscowości Bokroš, w której mieliśmy zaplanowany nocleg. Cała wieś to raptem kilka domów i trochę zabudowań bardziej przypominających PGR, ale za to standard noclegu nas zachwycił. Duże, przestronne pokoje z klimatyzacją, wielkie i czyste łazienki, wygodne łóżka, przyjemna jadalnia i weranda wokół domu, której atmosfera przeniosła nas nad Morze Śródziemne. Dodatkowym atutem było umiejscowienie tej hacjendy na uboczu: było na tyle cicho i spokojnie, że wieczorem i rano po podwórzu biegały zające! Dodatkowo brak świateł miejskich pozwolił na ciekawe nagrania dronem i GoPro. Mimo to niektórzy nie spali dobrze – z powodu klimatyzacji było za zimno!

Bokroš – Esztergom, ok 50km

Z powodu nieporozumienia z obsługą pensjonatu zostaliśmy omyłkowo zmuszeni do opuszczenia pokoi godzinę przez czasem wymeldowania, co wprowadziło pewien chaos i pozostawiło ostatecznie nieprzyjemne wrażenie. Jednak humor poprawiała perspektywa spędzenia co najmniej godziny w chłodnej wodzie kompleksu termalnego w Patincach. Dojazd do basenu zajął nam zaledwie pół godziny (niektórzy zdążyli spalić sobie ramiona), a chwila orzeźwienia dobrze nastroiła nas na dalszą część podróży.

Z drugiej strony taka kąpiel wywołuje głód, dlatego już w następnej miejscowości (Radvaň nad Dunajom) zjedliśmy obiad w restauracji „Sedliacka Čarda”, której jednak nie polecamy. Posileni, szukaliśmy możliwości zjazdu na sam brzeg Dunaju, jednak ta pojawiła się dopiero po ok. 5 km, które przez palące słońce odczuliśmy jak 15. Dlatego też postój w cieniu nabrzeżnych drzew był długi i leniwy.

Półtorej godziny później ruszyliśmy dalej – najpierw wzdłuż wału, mało używaną drogą asfaltową, by po jakimś czasie wskoczyć na wał. Po krótkim odcinku asfaltowym zaczęły się problemy: nie do końca wiedzieliśmy, którędy mamy jechać! Zdecydowaliśmy się jechać wałem, choć ścieżka wyglądała jak zwykła polna droga, a ponadto po chwili zeszła z wału i okazała się zablokowana przez powalone drzewa! Około 200 metrów musieliśmy przejechać nasypem wału, po jego mocno nachylonym zboczu, i bardzo sobie pluliśmy w brodę, że bateria w GoPro padła dosłownie parę minut wcześniej. Ujęcia byłyby niepowtarzalne!

Gdy wróciliśmy na wał, zaczął się szuter, ale trudniejszy niż w przeddzień, bo grubszy. Na szczęście odcinek nie był długi, mierzył nie więcej niż 7 km. W końcu zjechaliśmy na betonowe płyty, którymi dotarliśmy do Obidu i dalej do Štúrova. Na horyzoncie powoli zaczęły się wyłaniać wieże i kopuła bazyliki ostrzyhomskiej, do której na parę chwil dołączyła tęcza.

Zarówno Štúrovo jak i most nad Dunajem (i zarazem granicę słowacko-węgierską) przejechaliśmy bardzo szybko i sprawnie.

Przejazd przez most oznacza, że jesteśmy na Węgrzech.

A na Węgrzech – jak to na Węgrzech! – przestaliśmy rozumieć cokolwiek. Zatrzymaliśmy się i zwątpiliśmy, bo nawigacja każdego z nas znajdowała nocleg w innym miejscu i innej odległości – różnice wynosiły nawet ponad 10 km. W końcu ruszyliśmy na wyczucie, optymistycznie wybierając nawigację, która pokazywała najmniejszą odległość.

Przejazd przez Esztergom (Ostrzyhom, dla nas… Estragon), był wyzwaniem, bo musieliśmy pokonać wzgórze, na którym stała bazylika. Choć nie było ono wysokie, a dodatkowo nocleg udało się znaleźć już po kilometrze, dotarliśmy do niego wymęczeni, a właśnie zaczynał padać deszcz.

Apartament pozytywnie nas zaskoczył: świeżo ukończony (według właścicieli), czysty, wygodny, więc większość z nas chętnie została w środku, tym bardziej, że koło dziesiątej zaczęły się burze. Część podziwiała je bezpośrednio podczas spaceru do bazyliki. Według prognoz nazajutrz mieliśmy mieć „okno pogodowe” od rana do około południa.

Esztergom – Tahitótfalu, ok. 45km

Czasem pogoda płata figle. Rano słońce nieśmiało przebijało się przez chmury i dawało nadzieję na przyjemną aurę w ciągu dnia. Ruszyliśmy więc niespiesznie, dopiero przed dziewiątą, dokonawszy wcześniej zakupów w pobliskim Lidlu (ceny w tysiącach Forintów – czuliśmy się jak przy grze w Monopol).

Dziesiątki tysięcy nosimy w portfelach ;).

Część z nas koniecznie chciała jeszcze zajrzeć do pięknej bazyliki. Zajęło to więcej czasu niż mieliśmy w planie, ponieważ odkryliśmy boczne wejście na kopułę. Nasi wspinacze nie mogli nie wykorzystać takiej okazji! Widok z góry zapierał dech w piersiach – także z powodu nadciągających burzowych chmur…

Widok z bazyliki ostrzyhomskiej.

Wbrew uzasadnionym obawom o rozwój pogodowych wypadków, śmiało ruszyliśmy w kierunku Wyszehradu pięknym odcinkiem rowerowej trasy naddunajskiej. Nie zdołaliśmy wyjechać jednak z Esztergomu, a na nasze głowy spadły pierwsze krople deszczu. Po chwili jechaliśmy już w ulewie. Żywiliśmy naiwną nadzieję, że deszcz za chwilę odpuści. Jakże się myliliśmy! Po dziesięciu minutach tej beznadziejnej walki, niektórzy w butach pełnych wody, inni przemoczeni do suchej nitki, poddaliśmy się i zaczęliśmy szukać jakiegokolwiek schronienia. W jednym z ogródków umiejscowionych bezpośrednio przy ścieżce dostrzegliśmy wiatę. Uzyskawszy zgodę gospodarzy (którzy potem nawet proponowali nam posiłek czy herbatę) na przeczekanie tam ulewy, schroniliśmy się i wspominaliśmy rodzimy szlak Green Velo, wzdłuż którego dosłownie co kilka kilometrów rozstawione są MOR-y z wiatami. Okazało się, że ta część infrastruktury rowerowej ma dla podróżnych ogromne znaczenie i pod tym względem naddunajska trasa zdecydowanie musi uznać wyższość polskiej.

Gdy deszcz minął, a my nie wyschliśmy w najmniejszym stopniu, ruszyliśmy dalej, nieco zrezygnowani, zwłaszcza że co jakiś czas zaczynało kropić, a szlak wiódł mocno uczęszczaną drogą asfaltową. Warunki skłoniły nas do zmiany planów i możliwie szybkiego dotarcia do noclegu, zrezygnowaliśmy więc z przejazdu na lewy brzeg Dunaju, gdzie szlak miał prowadzić wydzieloną ścieżką. W miejscowości Dömös kusiło nas wprawdzie, by zabrać się promem na drugi brzeg. Oparliśmy się jednak tej pokusie wobec nadciągających chmur i ruszyliśmy dalej znienawidzoną krajówką, z zamiarem zatrzymania się w Wyszehradzie. Tam dopadliśmy restaurację „Don Vito’s”, w której niemalże stoczyliśmy bitwę o stolik – długo na niego czekaliśmy, a rowery w tym czasie musiały przyjąć kolejną dawkę deszczu. Pizzerię tę polecamy z całego serca – pysznie i niedrogo, a obsłudze wystarczy spojrzenie gościa, by wiedzieć, o co chodzi (bo językowo jest trochę gorzej). Skusiliśmy się nawet na czekoladowy deser! Chcąc wykorzystać kolejne okienko pogodowe, którego długość nie była jasna, zdecydowaliśmy się odpuścić zwiedzanie zamku w Wyszehradzie i ruszyliśmy prosto do Tahitótfalu, w którym… na wysokim wzniesieniu czekał na nas cudny nocleg.

Trasa do Tahitótfalu.

I nie do końca wiemy, czy to ten męczący podjazd, czy uśmiech gospodarzy witających nas z otwartymi ramionami sprawił, że w tym momencie byliśmy najszczęśliwszą grupą rowerową w całych Węgrzech. Warunki były świetne – pokoje z balkonami, łazienka z wanną (niestety bez korka), piękny ogród, spokój. Wspominamy o balkonach, bo były niezbędne, by wysuszyć przemoczone pakunki. I żeby w końcu posiedzieć wieczorem przy zasłużonej butelce Tokaju. Ponieważ był to ostatni postój przed Budapesztem, zaczęliśmy myśleć o muzyce do filmu-relacji z wyprawy. Co ciekawe, muzyka dobiegała też z piwnicy domu, w której prawdopodobnie grał sam gospodarz. Wieczór był wspaniały. Prognozy pogody na następny dzień – nie do końca.

Tahitótfalu – Budapeszt, ok. 40km

Dzień rozpoczęliśmy pysznym śniadaniem przygotowanym przez naszych gospodarzy. Omlety z serem i pieczarkami – palce lizać! A domowa marmolada z moreli podbiła nasze serca. Było jak u Mamy. Albo u Babci. Albo jak w niebie. Rozkoszowaliśmy się chwilą i nie spieszyliśmy z wyjazdem, bo też prognozy się poprawiły i przedpołudniowe godziny miały być bardzo przyjazne rowerzystom.

Z dwóch opcji dojazdu do Budapesztu – lewym i prawym brzegiem – wybraliśmy tę pierwszą, chcąc choć raz przepłynąć Dunaj promem. Prostą drogą dojechaliśmy do przeprawy w Vác, opłaciliśmy transport i zostaliśmy przewiezieni na wschód.

Przeprawa promowa w Vác.

Vác okazało się uroczym, żywym miasteczkiem z bogatym centrum i interesującym targowiskiem ze starociami. Na chwilę się tam zatrzymaliśmy, ale dość szybko ruszyliśmy w dalszą drogę, by korzystać z okna pogodowego. Ścieżka początkowo biegła przez park, a następnie wzdłuż wybrzeża. Kilometry szybko mijały, oznakowanie trasy było dobre (tylko raz zajechaliśmy nie tam, gdzie trzeba). W Révdűlő (dzielnicy Dunakeszi) mieliśmy pitstop, podczas którego posililiśmy się na tarasie restauracyjnym tuż przy przeprawie promowej („Rév Büfé” – nie polecamy ze względu na bardzo nieprzyjemną obsługę i ignorowanie gości). Od tego miejsca nasza trasa biegła już niestety główną drogą lub ścieżkami rowerowymi wzdłuż tej drogi, więc jechało się trudno. Niepostrzeżenie wjechaliśmy do Budapesztu, który z początku nie zrobił na nas pozytywnego wrażenia – wyglądał jak przedmieścia Warszawy czy Poznania. Gdy w końcu przyszedł czas na odbicie z trasy w kierunku hostelu, złapała nas ulewa.

Ulewa w Budapeszcie.

Skryliśmy się przy wejściu do jakiegoś lokalnego centrum kultury. Przeczekawszy tam około godziny, ruszyliśmy dalej i po zaledwie 1,5 km dotarliśmy do schroniska, w którym mieliśmy nocować. Warunki, delikatnie mówiąc, pozostawiały wiele do życzenia, ale nie zdecydowaliśmy się na szukanie czegoś innego. Przestrzegamy przed wyjątkowo atrakcyjnymi cenowo okazjami noclegowymi. Chyba że lubicie grzyby w łazience, toalety z niedopałkami i papierem toaletowym rozesłanym na podłodze oraz wszelkie owady. Ale w końcu byliśmy w Budapeszcie! Czym prędzej opuściliśmy obskurne pokoje i ruszyliśmy zwiedzać miasto. Spacerem przez wyspę Małgorzaty (Margitsziget) dotarliśmy do centrum i… przez niemal dwie godziny szukaliśmy dobrego miejsca do jedzenia – nie było łatwo. W końcu znaleźliśmy „Cafe Vian”, dostaliśmy nawet specjalny stolik, i solidnie się najedliśmy. Desery zjedliśmy w „GUSTOLATO”, włoskiej restauracji kilka domów dalej, w której też karta dań głównych wyglądała przepysznie.

Budapeszt nocą.

Powrót się nieco przeciągnął – znów przez ulewę. Pogoda na Węgrzech zdecydowanie nam nie sprzyjała.

Budapeszt

Bezrowerowy dzień w Budapeszcie. Piękny dzień! Zobaczyliśmy centrum i Wzgórze Gellerta.

Widok na Budapeszt ze wzgórza Gellerta.

Po obiedzie rozdzieliliśmy się, bo część miała tego dnia wieczorem autobus do Polski, a przedtem chcieli (mając na uwadze również stan naszych łazienek) wykąpać się w termach, które są znakiem rozpoznawczym stolicy Węgier. Wybrali chyba najstarsze i urocze w swym tradycyjnym wyglądzie termy Széchenyi Fürdő.

Pozostali ruszyli na zamek i do centrum Budy, by następnie rozkoszować się widokiem wprost na Dunaj i parlament.

Zamek w Budapeszcie.

Kościół Macieja i parlament w Budapeszcie.

Spotkaliśmy się ponownie w hostelu i stamtąd koło dwudziestej ruszyliśmy na dworzec Népliget, w większości rowerami (a niektórzy biegiem z rowerem u boku). Po odjeździe autobusu pozostała trójka zrobiła rowerową przejażdżkę po mieście, przekonując się, że centrum nie jest przyjazne rowerzystom (w przeciwieństwie do Wiednia), za to zakochując się w nocnej odsłonie Margitsziget.

Na ostatni dzień nie mieliśmy konkretnych planów. Pogoda była już lepsza, ale pojawiła się drobna kontuzja, więc trzymaliśmy się blisko centrum. Śniadanie zjedliśmy w parku Városliget, potem leniliśmy się na Margitsziget. Miejsce na obiad znaleźliśmy nieopodal bazyliki, a po wysłaniu pocztówek ruszyliśmy spokojnym tempem ku dworcowi Népliget, wybierając boczne, mniej znane, ale nie mniej ładne ulice. Po dwugodzinnym oczekiwaniu wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy w dwunastogodzinną podróż do Warszawy.

Podsumowanie

Wyjazd oceniamy bardzo dobrze. Trasa okazała się łatwa i bezpieczna. Oznakowanie w terenie jest różne. Najlepiej wygląda w Austrii, najgorzej na Słowacji, więc polecamy zaopatrzyć się w dobrą mapę. Oferta gastronomiczna jest ograniczona niemal wyłącznie do miast i miasteczek. Brakuje też zwykłych wiat wypoczynkowych, znanych nam z Green Velo. Ruch rowerowy był największy między Wiedniem a Bratysławą, w dalszej części trasy raczej ograniczony. I choć towarzystwo rowerowe na trasie jest zróżnicowane narodowościowo, zazwyczaj udawało nam się porozumieć (pomogła znajomość niemieckiego i angielskiego). Z płatnością też nie było problemu, bo także na Węgrzech w większości punktów można było płacić w Euro. Wymiana na forinty w Esztergomie się opłaciła, kurs był bardzo podobny do tego w Budapeszcie. Sklepy w niedzielę są zamknięte tylko w Austrii (na Słowacji i Węgrzech nie), ale punkty gastronomiczne w niedzielę potrafią zaskoczyć wczesnym zamknięciem (zwłaszcza na Węgrzech).

Nieważne, czy jesteście początkującymi rowerzystami i rowerzystkami, czy definiujecie się jako profesjonaliści i profesjonalistki – trasa naddunajska jest odpowiednia dla wszystkich, którzy kochają dwa kółka, potrafią docenić wielokilometrowe i zróżnicowane odcinki oraz szukają – prócz wrażeń związanych z bliskością natury – także uczty kulturalnej i architektonicznej. Zdecydowanie polecamy!

Download file: dunajl.gpx

Do góry

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *