Z Warszawy postanowiliśmy uciec w przeddzień dnia nauczyciela – 13 października. Decyzja o wyjeździe była bardzo spontaniczna, na szczęście wszystkim udało się na ostatnią chwilę nagiąć rzeczywistość, aby już w czwartek móc wyruszyć z Warszawy (choć co niektórzy jeszcze kilka godzin w samochodzie siedzieli z nosem w laptopie łapiąc zasięg internetu). Byliśmy świetnie przygotowani: samochód zapchany po brzegi najpotrzebniejszymi rzeczami, kilogramy sprzętu fotograficznego, dwa drony, ciepłe ubrania jakbyśmy jechali co najmniej na biegun, ciasto marchewkowe Eli, spodnie jeździeckie, opracowana strategia na wypadek ataku niedźwiedzia i oczywiście świetne nastroje. Po pięciu godzinach jazdy przy dźwiękach „The Chain” Fleetwood Mac, które stało się niekwestionowanym hymnem tej wyprawy, wieczorem dotarliśmy do domku z widokiem na zaporę w Solinie i z wizją pięknych trzech dni w Bieszczadzkich jesiennych barwach.

Mieliśmy misję pokazania Bieszczad dwójce znajomych, którzy byli tu po raz pierwszy, a dla nas samych była to pierwsza wizyta tutaj jesienią, a jak krążą słuchy, jesień w Bieszczadach to epickie przeżycie. Wybraliśmy największy klasyk – Połoninę Wetlińską – na piątek, zakładając, że wtedy nie będzie jeszcze tak wielu turystów. Na sobotę zaplanowaliśmy Bukowe Berdo – jako szlak mało uczęszczany, ale niezwykle urokliwy. Na niedzielę relaks nad jeziorem i nowo otwartą kolejkę linową. Nasze oczekiwania w zderzeniu z rzeczywistością okazały się chybione, ponieważ chyba pół Polski rzuciło wszystko i przyjechało w Bieszczady w tym samym czasie co my ;). Czy da się jeszcze tu znaleźć spokojne i ciche miejsce… ? Sprawdziliśmy… wybierając się na bieszczadzkie szlaki w październikowy weekend.


Zjawiliśmy się w Wetlinie w piątek niezbyt wcześnie rano, bo ze względu na remonty dróg i ruch wahadłowy wokół jeziora Solina (stan na jesień 2022), trzeba było swoje odstać… i to sporo. Zaparkowaliśmy na jednym z przyszlakowych parkingów i poszliśmy szukać busa, którym podjedziemy do Brzegów Górnych. Wtedy właśnie zobaczyliśmy ilu zjechało się tu turystów. Busy nie dawały rady, na skutek czego na parkingu zebrała się kolejka. Już mieliśmy wizję godzinnego czekania, aż tu nagle pod parking podjechał wielki autobus i uśmiechnięty pan kierowca krzyknął do całej grupy, żebyśmy wsiadali i że on nas wszystkich zabierze, gdzie tylko chcemy :). Wybawca! Wsiedliśmy więc całą grupą i podjechaliśmy do Brzegów płacąc przysłowiową dychę za głowę.

Ruszyliśmy czerwonym szlakiem do Chatki Puchatka, aby zejść do Wetliny, zahaczając o Smerek. Szlak po całym sezonie wyglądał jakby przeszło po nim stado słoni ;). Tysiące stóp wyszlifowało go solidnie i zamieniło wąską ścieżkę w całkiem szeroką drogę. Przy fragmencie ze schodami robił się tłok niczym na ruchomych schodach w warszawskim metrze, po prawej Ci wolniejsi, a po lewej – ci szybsi i wyprzedzający. Weszliśmy na górę licząc, że zobaczymy Chatkę Puchatka w remoncie, ale spotkała nas miła niespodzianka. Okazało się, że schronisko zostało ukończone i otwarte trzy tygodnie temu. Ku mojej ogromnej radości legendarne miejsce wróciło więc na mapę Bieszczad. Ten sam rezydent, który stacjonuje tutaj już od wielu lat, przywitał nas jak zawsze z uśmiechem. Mimo ogromnej kolejki i mnóstwa pracy z niezmienną radością pełni rolę gospodarza tego pięknego miejsca. Na szczęście są rzeczy, które się nie zmieniają :). Okolica schroniska jeszcze odrobinę przypomina plac budowy, ale myślę, że już niebawem nabierze swojego dawnego klimatu. Na szczycie zjedliśmy przepyszne ciasto marchewkowe Eli, popijając gorącą herbatą, po czym ruszyliśmy dalej w stronę Przełęczy Orłowicza. Mieliśmy jeszcze jedną dodatkową misję – poszukiwanie kadrów do zdjęć makro. Moje imię z języka łacińskiego znaczy niosąca światło, więc aby wypełnić swoje przeznaczenie, w tym celu nosiłam w plecaku specjalną lampę ;).




Pogoda była przepiękna, więc podziwialiśmy wielobarwny krajobraz. Jesienne kolory nabrały jednak prawdziwej mocy dopiero w popołudniowym słońcu. Warto szczególnie jesienią nie schodzić ze szlaku zbyt wcześnie, bo to co działo się o zachodzie słońca to istna magia. Jesienne liście wyglądały niemal jak ze złota. Ciepłe światło wydobywało z czerwieni i zieleni niezwykłą intensywność. Smerek o zachodzie słońca wyglądał bardzo malowniczo, okazało się też, że ze szczytu widać nawet Solinę. O tej porze było już też cicho i spokojnie, bo większość osób zeszła na dół. Naszym zachwytom nie było końca, więc gdy schodziliśmy do Wetliny, było już prawie ciemno.
Na koniec podjechaliśmy jeszcze na pyszną kolację do Bieszczadzkiej Legendy, którą kochamy już od lat i bardzo polecamy :). Zakończyliśmy dzień totalnie zmęczeni, ale szczęśliwi, z prawie osiemnastoma kilometrami w nogach.






Drugi dzień miał być spokojniejszy i mniej tłoczny, ponieważ tak właśnie pamiętałam szlak na Bukowe Berdo. Niestety nic bardziej mylnego, bo zastaliśmy tam równie duże tłumy jak na Połoninie. Jeszcze kilka lat temu Muczne to była mała wioseczka na końcu świata, która dziś została wciągnięta w turystyczny kocioł. Zmiany, zmiany… Gdy ruszaliśmy ku szczytowi pogoda była słoneczna, ale z każdym krokiem w górę wchodziliśmy w warstwę chmur, które wyglądały trochę jak gęsta biała mgła. Zaczynał też wzmagać się wiatr. Stwierdziliśmy, że zanim wejdziemy w tę zawieruchę, trzeba się wzmocnić i podnieść morale załogi. Przyszedł więc moment, na to, na co wszyscy czekali…. ciasto marchewkowe Eli… mmmm :). Dodatkową atrakcją było to, że usiedliśmy akurat chyba w najniebezpieczniejszym miejscu szlaku, obok korzenia, na którym prawie wszyscy łapali poślizg i zsuwali się po dość stromym zboczu, łapiąc się czego (lub kogo) tylko się da. Próbowaliśmy kilka osób ostrzec, ale okazało się, że nawet jak o nim wiedzą, to korzenia nie widzą i tak czy siak na niego wpadają. Pozostało nam więc oglądać ten dziwny show, jedząc ciasto i popijając herbatą oraz oceniać kto ma najlepszy zmysł równowagi ;).


Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę i wyszliśmy z poziomu lasu, nagle poczuliśmy jak mocno zaczyna wiać od strony drugiego zbocza góry. Tworzyło to widowiskowy efekt, bo chmury pod wpływem wiatru przepływały przez grań na drugą stronę szczytu. Widok był magiczny. Czuliśmy się trochę jak na innej planecie. Opatuleni szczelnie w kurtki, kaptury i rękawiczki, niczym w kosmicznych skafandrach, poruszaliśmy się z trudem, walcząc z silnym wiatrem, wśród opływającej nas wokoło mgły. Bieszczady tego dnia pokazały nam zupełnie inną stronę – poczuliśmy ich potęgę i tajemniczy klimat. Spędziliśmy czas na szczycie ciesząc się jak małe dzieci z tych nieoczekiwanych warunków pogodowych. W drodze powrotnej zdarzyło się oczywiście to, czego się kompletnie nie spodziewałam – poślizgnęłam się na podstępnym korzeniu, próbując go ominąć, na szczęście udało mi się złapać równowagę, więc dostaję skill wychodzenia z poślizgu :). Po zejściu na dół zjedliśmy obiad w karczmie w Mucznym i długo jeszcze przeżywaliśmy to co widzieliśmy. Mimo, że widoków nie było w ogóle, to byliśmy zachwyceni tym dniem :). Wieczór spędziliśmy na rozmowach i grach, podczas których było mnóstwo śmiechu. Adam został milionerem i właścicielem trzech Warszawskich dzielnic, a od Tomka dowiedzieliśmy się, że Dziady to książka o starych ludziach :).

W niedzielę pogoda była iście wakacyjna, za oknem prawie 20 stopni i pełne słońce. Leniwie zbieraliśmy się ciesząc się tym nagłym powrotem lata. Bujaliśmy się w hamaku, wygrzewając na słońcu. Dogadaliśmy się z właścicielką domku, że możemy zostać aż do 16. Przy okazji bardzo polecamy nasz nocleg – domki nad Soliną Czarny Kot w Bóbrce. Piękny widok na zaporę i dobre wyposażenie. Obawialiśmy się tylko, że w nocy może być zimno, a mieliśmy do dyspozycji piecyki elektryczne, które były dodatkowo rozliczane za prąd przy wymeldowaniu. Ostatecznie było całkiem ciepło i włączyliśmy tylko jeden z nich na krótką chwilę. Za trzy noce wyszedł nam więc koszt prądu na kwotę 40 zł.
Postanowiliśmy podjechać na stację kolejki samochodem (jakieś 2 km), bo wydawało nam się, że to dość daleko, a nogi były już zmęczone. Po przejechaniu krótkiego odcinka stanęliśmy w korku… Zostawiliśmy więc samochód na parkingu przy drodze, by ruszyć dalej pieszo. Jak się okazało był to dobry ruch, ponieważ na miejscu zastaliśmy istny armagedon w postaci całej masy sfrustrowanych kierowców. Czuliśmy więc nieskrywaną satysfakcję, że podjęliśmy świetną decyzję. Niestety dalsza droga aby wjechać kolejką na wieżę widokową nad Soliną, również nie była łatwa :). Stojąc w kolejce do wagonika, kiedy myśleliśmy, że to już blisko i już zaraz będziemy wsiadać, okazywało się, że za zakrętem długaśna kolejka wije się korytarzami bez końca ;). Nawet z kupionym wcześniej biletem trzeba liczyć się z minimum godzinnym czekaniem. Na szczęście po drodze było wiele “umilaczy” – wyświetlany na wielkim ekranie film i ciekawostki dotyczące elektrowni i Soliny. Bardzo na plus, bo zajmowało głowę choć na chwilę. Gdy już w końcu dostaliśmy się do wagonika, to widoki były naprawdę piękne – bardzo polecamy! Widok z wieży widokowej zrobił na nas wrażenie i był wart czekania. Najbardziej urzekła mnie kawiarnia na wieży. Możliwość posiedzenia i wypicia kawy z takim widokiem to czysta przyjemność – świetnie pomyślane. Podsumowując – pieszo na tę wieżę weszlibyśmy trzy razy szybciej niż kolejką, ale jednak ta atrakcja jest kusząca i warto choć raz w życiu się nią przejechać.




Po zjechaniu na dół przeszliśmy się jeszcze na spacer po zaporze. Byłam tu już kiedyś jako 17-latka i pamiętam tylko jedno – ogromne ryby… i one nadal tu pływają i są nadal tak gigantyczne :). Widok tych wielkich ryb rozbudził nasz apetyt, przyszedł więc czas na codzienny rytuał – ciasto marchewkowe :). Rozbiliśmy mały obóz i zjedliśmy je ze smakiem na środku zapory, obserwując tłumy przewijających się tutaj turystów i patrząc na mieniącą się w słońcu Solinę. Wracając do samochodu przeszliśmy się jeszcze po „bieszczadzkich Krupówkach”, a w drodze do domu zatrzymaliśmy się w dwóch świetnych miejscach. Pierwsze to bieszczadzka wioseczka otoczona pagórkami, która o zachodzie słońca wyglądała przepięknie, co widać na filmie z drona. Druga to drewniana kładka pieszo-rowerowa wisząca nad rzeką San w miejscowości Wara. Zobaczyliśmy ją z trasy i spontanicznie się zatrzymaliśmy. Kładka cała się chwieje i buja, jak się po niej chodzi. Dało nam to całą masę radochy. Dobry akcent na zakończenie – mała rzecz, a cieszy!
Podsumowując, Bieszczady jesienią są oszałamiające. Śniły mi się co noc, jeszcze tydzień po powrocie. Te kolory nie mogły wyjść mi z głowy – ich intensywność była jak z innego świata. Nie jest to już jednak miejsce spokojne i ciche. Najlepiej unikać wyjazdu w weekend i wtedy chyba problem z tłumami jest z głowy. Bieszczady się zmieniły. Zwyczaj mówienia sobie na szlaku „cześć”, „dzień dobry” zginął w tłumie. Ja to rozumiem, bo mówienie tego co chwilę traci sens. Coraz więcej ludzi, zamiast wyjeżdżać za granicę, wypoczywa aktywnie i chodzi w góry. Zamiast ciszy i kontaktu z naturą, słyszymy gwar rozmów. Z jednej strony to cieszy, bo coraz więcej osób poznaje piękno gór, a z drugiej chciałoby się je mieć tylko dla siebie. Uciekamy z miasta właśnie od tego tłoku, gwaru i nadmiaru bodźców… Chyba więc trzeba znaleźć inne symboliczne miejsce ucieczki od cywilizacji, bo w Bieszczady wkroczyła pełną parą.
Lucy

Zdjęcia i film
https://photo.digitalartworks.pl/
POLECANE NOCLEGI I JEDZENIE:
Bieszczadzka Legenda w Wetlinie – https://bieszczadzka-legenda.pl/
Domki nad Soliną w Bóbrce – Czarny Kot – https://solinadomki.com/