Majówkę 2018 zdecydowaliśmy się spędzić z rowerami nad morzem. Termin wydawał się dobry – z jednej strony już dość ciepło, dni długie, z drugiej jeszcze dość pusto. I faktycznie wszystko to się sprawdziło całkiem dobrze. Minusem były tylko drobne problemy z jednym noclegiem, bo to jednak okres przedsezonowy, oraz drobne burze.
Wybraliśmy się we dwójkę. Plan zakładał początek w Helu i koniec w Elblągu oraz trzymanie się (w miarę) wybrzeża (naszymi szlakami miały być głównie R10 i GreenVelo). Za pomoc, oprócz mapy rowerowej Trójmiasta (wydawnictwa comfort! map), służył nam przewodnik Pascala „Rowerem wzdłuż Wybrzeża Bałtyku”. Na miejscu dorobiliśmy się też mapy Nadmorskiego Parku Krajobrazowego (komfort! map) i przewodnika po warmińsko-mazurskim odcinku GreenVelo. Spotkaliśmy się w Gdyni, dokąd dojazd pociągiem oczywiście był bezproblemowy.
Następnie wybraliśmy się pociągiem regionalnym do Helu. Połączeń na tym odcinku jest sporo, z przewozem rowerów też nie było problemu. W Helu stawiliśmy się około 17:30. Na start postanowiliśmy podjechać na sam kraniec półwyspu.
Na samym końcu półwyspu helskiego.
Wbrew naszym przewidywaniom ludzi było sporo, więc nie zawsze jechało się płynnie, ale generalnie było OK. Na miejscu spędziliśmy trochę czas, zachodząc też na kilka pomostów i obserwując przepływające statki i promy. Do tego pogoda była idealna na podziwianie spokojnego morza.
Następnie wyruszyliśmy w kierunku Jastarni. Przez Hel przejechaliśmy w miarę spokojnie, potem wskoczyliśmy na ścieżkę rowerową biegnącą wzdłuż drogi wojewódzkiej. Nawierzchnia częściowo utwardzana, ale nie wybrukowana, i w miarę płaska, więc przyjemna. Praktycznie ciągle jechaliśmy lasem i nie było widać morza ni z lewej, ni z prawej. Późna pora sprawiła też, że rowerzystów nie spotkaliśmy żadnych. W Jastarni nieco się zamieszaliśmy, ale finalnie trafiliśmy do naszego godnego polecenia noclegu: http://ewa-jastarnia.pl/. Wieczorem temperatura spadła do 5 stopni, więc trochę powiało chłodem. Nieopodal mieliśmy sklep, w którym zaopatrzyliśmy się na wieczór i kolejny dzień. Łączny kilometraż tego dnia – rozgrzewkowe 22 km.
Kolejny dzień miał być najbardziej wymagający, w planie było ok. 70 km, ale życie nas zaskoczyło… Wystartowaliśmy koło dziesiątej i po półwyspie jechaliśmy ciągle ścieżką rowerową wzdłuż drogi, z rzadka mijając innych rowerzystów.
Tym razem dłuższe odcinki robiliśmy tuż przy morzu, czy raczej zatoce, bo jechaliśmy południowym brzegiem. W Chałupach zrobiliśmy krótką przerwę na plaży, generalnie są one dość dobrze dostępne z drogi/ścieżki. Po 19 kilometrach zjechaliśmy z półwyspu i dotarliśmy do Władysławowa. Przejazd przez miasto okazał się dość łatwy, choć górki nas zaskoczyły, i to na tyle, że w Chłapowie, tuż za wyjazdem z Władysławowa, zjechaliśmy na pole namiotowe Horyzont. Było tam gdzie usiąść, na spokojnie coś zjeść i wypić, ponadto rozciągał się stamtąd świetny widok na plażę i morze (nieco w dole, bo pole jest na jakby klifie). Nie spieszyło się nam do dalszego rowerowania.
Polskie morze – widok z klifu w Chłapowie.
W końcu jednak trzeba było ruszyć. Drogą wojewódzką 215, niezbyt przyjemną, bez wydzielonej ścieżki, dotarliśmy do Rozewia. Później, przejechawszy Jastrzębią Górę, postanowiliśmy zjechać z drogi i odbiliśmy na południe. Drogami gruntowymi, kryjąc się momentami w cieniu drzew, dojechaliśmy do Ostrowa, gdzie mieliśmy kolejną przerwę w wiacie w centrum miejscowości (słońce nas nieco męczyło). Następnie ruszyliśmy do Karwi. Tam wbiliśmy na śródleśne ścieżki nadmorskie, które doprowadziły nas do samych Dębek. Przy ujściu Piaśnicy rozłożyliśmy się z planem posilenia się i wskoczenia do morza.
Później ruszyliśmy na południe, dość piaszczystą, niekiedy niemal nieprzejezdną drogą, po kilku kilometrach docierając do Żarnowca.
Dalej kierowaliśmy się na Krokową, jednak nieco naokoło przez las. W Krokowej zaczęła się najprzyjemniejsza część trasy – ścieżka rowerowa idąca śladem dawnej linii kolejowej z Krokowej do Swarzewa. To fajny, wyasfaltowany, bezpieczny szlak, z pięknymi widoczkami na pola i lasy. Mijaliśmy elektrownie wiatrowe, tablice informacyjne dotyczące nieczynnej linii kolejowej i stada bocianów…
Ścieżka rowerowa na dawnej linii kolejowej.
Na początkowym odcinku szlaku dowiedzieliśmy się, że nocleg mamy nie w Werblinii, a w Pucku. Co prawda udało nam się zarezerwować nocleg w Werblinii, ale okazało się, że właściciele otwierają domek dopiero po majówce, więc zapraszają do swego domu w mieście. Coś musieli przeoczyć, albo booking.com coś pomieszał. Oznaczało to dla nas dodatkowe ok. 15 kilometrów.
Dzięki tej zmianie nie musieliśmy zjeżdżać ze ścieżki i dojechaliśmy nią aż do Swarzewa. Tuż przed nim złapała nas burza, więc skryliśmy się na peronie (w Swarzewie rozdzielały się dawne linie na Władysławowo (zachowana) i na Krokową, więc peron z wiatą jest). Mieliśmy szczęście, bo chwilę później zaczęła się naprawdę intensywna ulewa. Gdy się przejaśniło, pojechaliśmy przez Gnieżdżewo do Pucka, po drodze robiąc przerwę przy Kaczym Winklu – to świetny punkt widokowy na zatokę, dość dobrze wyposażony. Burza przeszła na wschód, więc nawet udało nam się zaobserwować tęczę.
Ulewa i tęcza nieopodal Pucka.
Nieco dalej zjechaliśmy na ścieżkę rowerową do Pucka, oddalając się na szczęście od ruchliwej drogi. W Pucku trochę się zamieszaliśmy, bo nie byliśmy gotowi na jego penetrację w poszukiwaniu umówionego noclegu. Nieco naokoło, ale trafiliśmy (Dom Wczasowy Aleksander) – kończąc dzień z ok. 85 kilometrami w nogach. Biedronka była blisko, więc szybko zrobiliśmy zakupy na kolację i poszliśmy spać.
Poranek nas zaskoczył – musieliśmy ekspresowo zmienić dętkę, bo w nocy nagle zeszło powietrze. Na szczęście zawsze na wyjazdy zabieramy zapasowe dętki, więc szybko to ogarnęliśmy. Nie był to ostatni raz na tym wyjeździe.
Objeżdżając Puck od północy wjechaliśmy z powrotem na szlak rowerowy wzdłuż wybrzeża. To bardzo przyjemna trasa, w większości gruntowa, z której rozciągają się widoki na zatokę i Trójmiasto. Momentami jest wąsko, grząsko i stromo, ale mimo to przejazd tym szlakiem bardzo nam się podobał. Oznakowanie było wystarczająco dobre, by się nie zgubić. W Rzucewie wskoczyliśmy na rzadko uczęszczaną drogę asfaltową o beznadziejnie złej nawierzchni, która wymęczyła nas tak, że po dwóch kilometrach, w Osłoninie, zjechaliśmy na plażę (dosłownie, zjazd był stromy), by się chwilę zrelaksować. Potem na krótko wróciliśmy na asfalt i szlak znów odbijał w plener. Z początku jechaliśmy po prostu gruntowymi drogami wśród pól i rozrzuconych domów, ale kawałek dalej wjechaliśmy na sztucznie umocnioną groblę przez nadmorskie łąki. Wizualnie odcinek był atrakcyjny, niestety wiatr tam się dawał we znaki. Z drugiej strony spotkaliśmy tam mnóstwo ludzi – spacerowiczów, rowerzystów i biegaczy. Na jego dalszym odcinku, koło Kanału Łyski, gdzie pojawiły się zadrzewienia, było też mnóstwo komarów. Przemęczywszy się z komarami, dojechaliśmy do Rewy, gdzie zrobiliśmy przerwę przy cyplu. Tam się solidnie posililiśmy węglowodanami – gofry i lody to dobra strawa dla rowerzystów w upalny dzień.
Stamtąd już dość łatwo (pomijając stałe nachylenie – dłuuugi podjazd) dotarliśmy do Gdyni, jadąc zwykle na zmianę ścieżką rowerową wzdłuż drogi i samą drogą. Tak naprawdę wynikało to z naszej pomyłki, mieliśmy odbić na szlak w kierunku wybrzeża, ale przeoczyliśmy znaki. Dzięki temu jednak zahaczyliśmy o lotnisko Stefanowo. Ostatni odcinek był utrudniony przez remont drogi, sporo musieliśmy się przebijać przez jakieś wykopki. Możliwe, że dziś jest tam ładna droga z jeszcze ładniejszą ścieżką rowerową obok. W końcu, po łącznie ok. 34 kilometrach, dotarliśmy do naszego hotelu. Standard nas nie zachwycił, były problemy z wyposażeniem pokoju (niedziałające światło, awaria w łazience), za to w recepcji mogliśmy pobawić się z małą małpką (chyba kapucynką). Ot, taka ciekawostka zoologiczna na zakończenie podróży. Jako że dotarliśmy do hotelu wcześnie, wieczór spędziliśmy na pieszych wędrówkach po najważniejszych miejscach Gdyni, i jedząc obiad w naleśnikarni Piqniq przy Świętojańskiej – zdecydowanie polecamy.
Gdynia.
Następnego dnia rano … znów zmienialiśmy dętkę. Uważnie sprawdziliśmy oponę oraz obręcz, ale nic nie wzbudziło naszych podejrzeń. Ruszyliśmy nie mając już zapasowej dętki, musieliśmy więc gdzieś znaleźć sklep rowerowy, tym bardziej, że mój rower miał jakiś drobny problem z przednią przerzutką. Na wspomnianej na wstępie mapie Trójmiasta są zaznaczone sklepy rowerowe, to jej plus, łatwo mogliśmy znaleźć coś przy naszej planowanej trasie. Gorzej, że drugiego maja niekoniecznie takie sklepy są otwarte…
Z początku trochę pobłądziliśmy na gdyńskich osiedlach, nie mogąc znaleźć zjazdu (wszędzie schody), więc w końcu zdecydowaliśmy się na zjazd główną drogą. Można było się ładnie rozpędzić, ale zarazem trzeba było uważać na samochody. Potem jechaliśmy głównie chodnikami i ścieżkami, ich sieć w Gdyni wygląda nieźle. Przy ul. Morskiej znaleźliśmy otwarty sklep rowerowy i zaopatrzyliśmy się w dętki. Mój rower był na szybko nienaprawialny, ale przynajmniej dowiedzieliśmy się, w czym problem, i dostaliśmy sugestię, jak można sobie z tym poradzić (po powrocie do domu). Dodatkowo zakupiliśmy błotnik, zaniepokojeni wizją deszczowych prognoz na najbliższe dni. Ze względu na to, że dołączony zestaw śrubek i zaczepów nijak nie chciał pasować, przymocowaliśmy go zawsze niezawodną i niezbędną na każdym wyjeździe srebrną taśmą :).
Zamiast przebijać się przez południową część Gdyni i Sopot, zdecydowaliśmy się pojechać Trójmiejskim Parkiem Krajobrazowym, najpierw kawałek szlakiem czerwonym, a potem (zdecydowaną większość) niebieskim. Wbiliśmy do niego z Morskiej, nieopodal sklepu, i zaskoczył nas porządny podjazd.
Przepiękny Trójmiejski Park Krajobrazowy – idealne miejsce na rower!
Ścieżek też było sporo, na szczęście nasz szlak był dobrze oznakowany i z początku nie mieliśmy problemu z odnajdywaniem się. Po wjeździe na wstępie okazało się, że profil jest w miarę płaski, tylko niekiedy były strome, ale krótkie podjazdy i zjazdy, głównie na drugiej połowie naszego szlaku. Nawierzchnia była gruntowa, ale utwardzona, do tego było dość spokojnie i cicho. Widoczki z góry też potrafiły oczarować. Oczywiście musiały przyjść momenty zwątpienia w orientacji. Po przejechaniu Karwin gdzieś zgubiliśmy oznakowanie szlaku. W takich przypadkach na rowerze najlepszym rozwiązaniem jest wrócenie do miejsca, w którym ostatnio widziało się oznakowanie, albo cofanie się aż do wypatrzenia oznakowania, i tak też zrobiliśmy. Czyli cofnęliśmy się jakieś 500 metrów, niewiele, okazało się, że przeoczyliśmy ostre odbicie szlaku w prawo. Dalej na szczęście było już lepiej i bez problemu dotarliśmy w okolice Oliwy, gdzie obowiązkowym punktem była wieża widokowa na Wzgórzu Pachołek. Trzeba przyznać, że widok stamtąd jest genialny – widać i zatokę, i miasto, można dostrzec najważniejsze zabytki miasta, a wszystko okolone jest koronami drzew, bo wieża nie jest od nich wyższa.
Odpocząwszy tam zjechaliśmy do Oliwy i udaliśmy się do Ogrodu Oliwskiego, gdzie urządziliśmy sobie pieszy spacer z rowerami. Piękne miejsce, naprawdę warte odwiedzin. Katedrę na szybko też obejrzeliśmy, a potem udaliśmy się na obiad – do pierogarni Mandu przy pętli tramwajowej Oliwa. Wielki wybór, smaczne pierogi – też polecamy!
Po jedzeniu ulicą Pomorską udaliśmy się do Parku Reagana i tam wskoczyliśmy na ścieżkę rowerową wzdłuż plaży. Na chwilę zaszliśmy na molo w Brzeźnie, a zaraz potem zjechaliśmy ze ścieżki na ulicę w kierunku centrum. Gdańsk, trzeba przyznać, ma bardzo bogatą sieć ścieżek rowerowych i naprawdę fajnie się tam jeździ. Niemalże do samego Śródmieścia dojechaliśmy nie musząc wjeżdżać na ulice.
Samo centrum miasta raczej obeszliśmy, głównie ze względu na tłumy, ale także dlatego, że chcieliśmy trochę się rozejrzeć. Poza tym w jednym kole znów zaczynało uciekać powietrze…
Dalej jechaliśmy południowymi dzielnicami miasta, głównie osiedlowymi uliczkami Olszynki i ulicami Rudników, częściowo w depresji. Staraliśmy się unikać ruchliwych dróg, ale niestety nie zawsze było to możliwe. Końcówka tego odcinka prowadziła mniejszymi drogami wzdłuż Martwej Wisły, i tak dotarliśmy do Sobieszowa. Tam, kawałek za mostem, mieliśmy nocleg w ośrodku wypoczynkowym Fala (https://fala-wyspa.pl/). Dotarliśmy po czasie zameldowania, na szczęście w recepcji na nas czekano. Ogólnie ładne miejsce na uboczu, wśród drzew, można było odpocząć. Kolację zjedliśmy w pizzerii Bar u Kasi (mają całkiem dobre jedzenie i przyzwoite ceny), a po powrocie zmieniliśmy dętkę – po raz trzeci na tym wyjeździe. Dzień zakończyliśmy z ok. 65km.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od uważnego sprawdzenia dętek – tym razem wszystko było w porządku. Ruszyliśmy więc na północ w kierunku morza, woląc jechać leśnym szlakiem niż drogą wojewódzką. W pewnym momencie wyskoczyliśmy na plażę i chwilę nacieszyliśmy się widokiem morza. Szlak ogólnie był w dobrym stanie i z oznakowaniem nie mieliśmy problemów, jedynie w paru miejscach nawierzchnia była dość trudna (leśna – niby gruntowa, ale pełna korzeni, momentami dość kręta i z nagłymi hopami). Ale ostatecznie dotarliśmy do przeprawy w Świbnie.
Po przeprawieniu się napiliśmy się herbaty w Mikoszewie i wróciliśmy na leśny szlak. Ogólnie nie było się gdzie zgubić: oznakowania były częste, a skrzyżowania z innymi drogami zwykle prostopadłe. Po przejechaniu kilku kilometrów złapała nas nagła burza. Zasadniczo nie było się gdzie schronić, bo byliśmy w środku lasu, więc poszukaliśmy jakichś niskich zarośli i tam przeczekaliśmy deszcz.
Malowniczy odcinek trasy Mierzeją Wiślaną.
Gdy skończyło padać, wyjechaliśmy z lasu do Sztutowa i dalej do Kątów Rybackich, gdzie zjedliśmy obiad. Wróciliśmy na szlak, ale na krótko. Akurat na Mierzei Wiślanej był on remontowany i przez to solidnie rozkopany. Praktycznie nie dało się jechać, tak było nierówno, do tego pełno kamieni i gruzu. Po około kilometrze (który zajął nam ponad 10 minut) zdecydowaliśmy się na dalszą podróż drogą wojewódzką 501 i wybraliśmy pierwsze odbicie w prawo, by tylko do niej dotrzeć. Jazda asfaltem, mimo mijających nas aut, wydawała się luksusem. Drogą dojechaliśmy do samej Krynicy Morskiej. Tam skoczyliśmy na przystań, by sprawdzić zasady funkcjonowania promu do Fromborka, i potem na latarnię morską. Dopiero zaliczywszy te atrakcje udaliśmy się do hotelu (NAT Neptun), gdzie mieliśmy najdroższy podczas całego wyjazdu nocleg. Ale mnogość ludzi w Krynicy to wyjaśniała – zapewne za późno wzięliśmy się za rezerwowanie noclegów.
Potem ja ruszyłem na samotną wyprawę ku granicy polsko-rosyjskiej, bezpiecznie niemal już nieuczęszczaną drogą 501, bo było już późno i chciałem uniknąć zmroku. Niestety nie dotarłem nawet w pobliże granicy, bo droga skończyła się Nowej Karczmie przy jakichś ośrodkach wczasowych. Zawiedziony ruszyłem z powrotem, po drodze zaliczając jedną plażę nad Zalewem Wiślanym i zajeżdżając na Wielbłądzi Garb, z którego obserwowałem zachód słońca. Bardzo ładnie ulokowany i wyposażony punkt widokowy z ciekawą panoramą we wszystkie strony, wart odwiedzenia. Łącznie tego dnia przejechaliśmy razem ok. 57km, a ja potem dołożyłem ponad 25km.

Zachód słońca na Wielbłądzim Garbie niedaleko Krynicy Morskiej.
Przedostatni dzień zaczęliśmy od śniadania ze szwedzkim stołem w cenie noclegu – duże udogodnienie na takich wyprawach, bo nie trzeba się martwić o zakupy poprzedniego wieczoru. Potem podjechaliśmy do przystani i promem przeprawiliśmy się do Fromborka (z tym nie ma problemu, oferta jest wystarczająca, a ceny są w porządku).
Prom z Krynicy Morskiej do Fromborka.
Tam zaczęliśmy od odwiedzin w miejskim punkcie Informacji Turystycznej oraz weszliśmy na Wieżę Wodną. Widok z góry ciekawy, zwłaszcza na miasto, ale też najlepiej prezentuje się kierunek północno-zachodni, gdzie widać wody morza i zalewu oddzieloną cienką kreską mierzei. Warte odnotowania są też zniżki dla rowerzystów.
Widok na zatokę i Mierzeję Wiślaną z wieży widokowej we Fromborku.
Po objechaniu centrum miasta i sfotografowaniu się z Kopernikiem znaleźliśmy GreenVelo, którym mieliśmy dojechać do Elbląga. W punkcie IT zaopatrzyliśmy się w darmowe mapy GV, dodatkowo sam szlak jest zwykle pięknie oznakowany, więc mieliśmy nadzieję się nie gubić. Początek to dość pusta droga asfaltowa, z lekko pofałdowanym profilem. Czasem zdarzało się odbić na drogi gruntowe, z rzadka musieliśmy wjechać do lasu, dopiero po minięciu Krzyżowa wjechaliśmy weń na dłuższy odcinek. Jak to na GreenVelo, co jakiś czas mijaliśmy Miejsca Odpoczynku Rowerzysty, z których skrzętnie korzystaliśmy (pogoda nam dopisywała, więc robiliśmy sporo zdjęć).
Po około 15km jeżdżenia w głębi lądu trafiliśmy z powrotem nad zalew, gdzie jadąc wzdłuż dawnej kolei nadzalewowej dotarliśmy do Tolkmicka. To dość małe, ale miłe, spokojne miasteczko ze stosunkowo bogatą ofertą turystyczną. Zdecydowaliśmy się na obiad w jadłodajni Fregata na samej plaży. Było pusto, ale przesympatycznie. Miejsce godne odwiedzin.
Po jedzeniu ruszyliśmy dalej szlakiem w kierunku Elbląga. Momentami znów jechaliśmy utwardzanymi groblami nad samym zalewem, mijając niekiedy dzikie plaże, innym razem przejeżdżaliśmy przez miejscowości, co jakiś czas przeskakując przez dawno nieużywane tory. Profil był nieco łagodniejszy, ale gdy już odbiliśmy od zalewu (szlak żegna się z zalewem w Połoninach), zdarzały się porządne nachylenia (nawet kilkanaście procent). Z drugiej strony tworzyło to piękne panoramy, z chęcią zatrzymywaliśmy się tylko po to, by nacieszyć oczy takimi widokami (i porobić parę pamiątkowych zdjęć).
Do Elbląga wjeżdżaliśmy od strony Parku Krajobrazowego Wysoczyzny Elbląskiej. Sama nazwa może nieco sugerować charakter tego terenu. Niektóre odcinki potrafiły dać w kość, zwłaszcza że już mieliśmy trochę kilometrów za sobą, a na innych można było się ładnie, nie zawsze bezpiecznie, rozpędzić. Jako że odcinek ten prowadził głównie lasami, tym razem na ciekawe rozległe widoki nie można było liczyć, tylko kilka miejsc nas pod tym względem zaciekawiło. Ale sam wiosenny las był piękny. W pewnym miejscu zgubiliśmy szlak, i nawet nie wiemy za bardzo, gdzie. Potem, zjeżdżając z jednej porządnej górki, ale trasą nieutwardzoną, zaliczyliśmy na dole drobny upadek, na szczęście bez ofiar. Jako że nieopodal była wiata z miejscem na ognisko, zrobiliśmy sobie przerwę, a gdy tak tam siedzieliśmy, odwiedziła nas nawet wiewiórka. Mieliśmy też stamtąd widok na rzekę Kumielę, która ładnie, pół dziko się prezentuje.
Na wyczucie jakoś później trafiliśmy do miasta i z powrotem na szlak. Nim dość gładko dojechaliśmy do centrum, niedaleko którego był nasz nocleg: http://www.camping61.com.pl/. Wbrew pozorom to dobre miejsce dla rowerzystów – jest gdzie przypiąć rowery, wejście na teren campingu jest zamknięte, do tego domki są dobrze wyposażone. Wieczorem stołowaliśmy się w bistro Do Syta przy katedrze. Tego dnia przejechaliśmy blisko 60km.
Następnego dnia poranek spędziliśmy na pieszym zwiedzaniu centrum Elbląga, z muzeum na czele (oczywiście nie mogliśmy nie wejść na wieżę widokową elbląskiej katedry).
Koło 14:00 udaliśmy się na dworzec PKP, skąd mieliśmy pociągi do domów. Niestety remonty prowadzone w pobliżu dworca nas trochę zmieszały i nierozważnie wjechaliśmy nań od złej strony, co zauważyły dwie funkcjonariuszki SOK. Skończyło się to dwoma mandatami karnymi na osobę, po 50zł każdy. Niestety wyjazd skończyliśmy więc taką smutną przygodą, która trochę zepsuła ogólne wrażenia.
Jak można podsumować ten wyjazd? Generalnie na plus. Okres poza sezonem, czyli nie w wakacje, jest dobry, bo nie ma przesadnych tłumów i da się normalnie jeździć i wszystko obejrzeć. Dni są też na tyle długie, by zdążyć do noclegów. Szlaki, które zaliczyliśmy (zwłaszcza R10 i GreenVelo), były całkiem dobrze oznakowane, nie dłużyły się ani nie nudziły – nawierzchnia zróżnicowana, profile też niebanalne. Mapy szlaków (często z opisami) bez problemu można nabyć w każdej dobrej księgarni. Infrastruktura turystyczna polskiego wybrzeża jest dobrze rozwinięta, więc nie było problemu ani z noclegami, ani z jedzeniem. W Trójmieście bez problemu można też znaleźć serwisy i sklepy rowerowe (w innych miejscach się za nimi nie rozglądaliśmy). Warto zarezerwować sobie więcej czasu na zwiedzanie Trójmiasta, bo jest tam co zobaczyć (i w Gdyni, i w Gdańsku). Na sam przejazd jednak na pewno polecamy obranie któregoś lokalnego szlaku w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, jest tego wart. Pozostałe miejsce też mają trochę atrakcji, ale da się je wpleść w standardowy dzień rowerowy. Co ważne, dotrzeć nad Zatokę Gdańską z całej Polski jest bardzo łatwo, w pociągach bez problemu można też przewieźć rowery. Tak więc zachęcamy do wybrania się nad polskie morze i przekonania się o wszystkich tych plusach na własnej skórze.






































































